patrywał, małpia jego fizjognomja przybierała wyraz pychy i zarozumiałości.
Z końcem marca minęły upały. Deszcze zaczynały padać, ale mimo to powietrze było duszne. Miesiąc ten odpowiadał wrześniowi w szerokościach północnych; obecnie nie był tak pięknym jak przedtem i zdawał się zapowiadać ostrą i wczesną zimę. Raz nawet koloniści mniemali, że już śnieg zawitał do nich. Harbert dnia tego wstał najwcześniej i, zbliżywszy się do okna, zawołał:
— Patrzcie! wysepka pokryta jest śniegiem!
— Co! śnieg o tej porze? — rzekł reporter, podbiegając do okien.
Spostrzegli z zadziwieniem, że nietylko wysepka, lecz całe wybrzeże poniżej Granitowego pałacu pokryte było białym pokładem.
— Istotnie śnieg — rzekł Penkroff.
— A przynajmniej coś bardzo do niego podobne — odparł Nab.
— Ależ termometr okazuje pięćdziesiąt osiem stopni (14 stopni C. wyżej zera) — zrobił uwagę Gedeon.
Cyrus przyglądał się w milczeniu białemu całunowi, pokrywającemu ziemię, bo sam nie wiedział, jak wytłumaczyć to zjawisko w obecnej porze roku i przy takiej temperaturze.
— Kroć sto tysięcy bomb i kartaczy! — krzyknął Penkroff plantacje nasze zmarzną!
I chciał wybiec na wybrzeże, ale Jow go uprzedził, i o dziwo, za jego ukazaniem się cały pokład śniegu uniósł się i rozleciał w powietrzu na tak liczne płatki, że przez kilka minut całkiem zasłoniły światło słoneczne.
— To ptaki! — zawołał Harbert.
Jakoż rzeczywiście były to niezliczone stada ptaków morskich, których upierzenie jest lśniącej białości. Rozsiadły się setkami tysięcy na wysepce i na wybrzeżu i w mgnieniu oka znikły woddali, a zdumieni koloniści patrzyli na ich pojawienie się i zniknięcie, jakby na zmianę dekoracji w czarodziejskiem przedstawieniu, w którem po lecie w jednej chwili następuje zima. Na nieszczęście ptaki odleciały tak nagle, że ani reporter, ani Harbert nie mogli zabić nawet jednego a tem samem przekonać się, do jakiego należały gatunku.
W kilka dni później koloniści nasi obchodzili drugą rocznicę spadnięcia z balonu na wyspę Lincolna.