Miał jeszcze cztery strzały. Dał ognia dwa razy; jeden strzał skierował do Boba Herweya, ale albo nie trafił, albo ranił nie niebezpiecznie; korzystając z chwilowego popłochu i cofnięcia się nieprzyjaciół, skoczył na drabinę, a stamtąd dostał się na pomost brygu. Przechodząc około latarni, rozbił ją kolbą rewolweru, aby wśród ciemności łatwiej mu było uciekać.
Zbudzeni odgłosem wystrzałów, rozbójnicy zaczęli wchodzić na drabinę; w tejże chwili piąty strzał z rewolweru Ayrtona zrzucił jednego nadół, inni cofnęli się niezwłocznie, nie pojmując, co się stało. Ayrton w dwóch skokach dostał się na pokład, poczem, wystrzeliwszy raz jeszcze z rewolweru do korsarza, który go chciał pochwycić, przeskoczył parapet i rzucił się w morze.
Zaledwie odpłynął kilkanaście kroków, grad kul posypał się za nim. Jakież wrażenie wywrzeć musiał na Penkroffie, ukrytym w szczelinie skały, i innych kolonistach, zaczajonych w Kominach, ten odgłos wystrzałów z brygu. Wypadli z bronią na wybrzeże, aby być wpogotowiu do obrony. Nie wątpili, że korsarze schwytali i zamordowali Ayrtona i może, korzystając z ciemności, zamierzali dostać się na wyspę.
Przez pół godziny czekali przerażeni. Nareszcie wystrzały ustały, lecz ani Ayrton, ani Penkroff nie wracali. Czy rozbójnicy wylądowali? Czy nie należy biec na pomoc Ayrtonowi i Penkroffowi?... Jak tego dokazać?... Przypływ morza czynił w tej chwili kanał niepodobnym do przebycia, a łodzi nie mieli.
Nareszcie po północy łódź przybiła do brzegu. Był to Ayrton, lekko raniony w ramię, i Penkroff zdrów i cały. Towarzysze uściskali ich z radości i wszyscy schronili się do Kominów. Tam Ayrton opowiedział szczegóły swej wycieczki, nie ukrywając i tego, że zamierzał bryg wysadzić w powietrze. Gdy to oświadczył, wszyscy wyciągnęli do niego ręce.
Ayrton nie taił, że położenie było nader groźne. Rozbójnicy wiedzieli teraz, że wyspa jest zamieszkana, wylądują więc w znacznej liczbie i dobrze uzbrojeni. Niezawodnie nic nie poszanują i jeżeliby koloniści wpadli w ich ręce, nie mogą się żadnej spodziewać litości.
— W takim razie potrafimy umrzeć! — zawołał reporter.
— Chodźmy i czuwajmy! — rzekł inżynier.
— Czy jest jaka nadzieja ocalenia, panie Cyrusie? — zapytał marynarz.
— Tak, Penkroffie.
— Hmm, sześciu przeciw pięćdziesięciu!
— Tak sześciu... ale nie liczymy...
— Kogo?
Zamiast odpowiedzi Cyrus wskazał ręką niebo.