Piętnastego października rozmowa przedłużyła się do dziewiątej wieczorem, aż wreszcie Penkroff, znużony ciężką całodzienną pracą, przypomniał, że czas udać się na spoczynek. Wstał już, aby odejść do swego pokoju, gdy nagle odezwał się dzwonek przy telegrafie.
Kto mógł dawać sygnał? Nie było nikogo w owczarni.
Cyrus Smith zerwał się z krzesła; inni spoglądali na siebie, niepewni, czy im się nie przywidziało.
— Co to ma znaczyć? — zawołał Nab. — Może to djabeł zadzwonił?
Nikt mu nie odpowiedział.
— Mamy dziś burzę — odezwał się Harbert. — Może wpływ elektryczności...
Nie dokończył zdania, gdyż inżynier, na którego wszyscy zwrócili oczy, wstrząsnął przecząco głową.
— Czekajmy — rzekł Gedeon Spilett. — Jeżeli kto daje sygnał, to ponowi go z pewnością.
— Ale któż mógłby dawać sygnał? — zapytał Nab.
— Kto? — odpowiedział marynarz — ten, który...
Powtórny odgłos dzwonka przerwał odpowiedź Penkroffa.
Cyrus Smith zbliżył się do przyrządu telegraficznego i przesłał do owczarni następujące pytanie:
„Czego żądasz?”
W kilka minut później poruszyła się wskazówka na tarczy z alfabetem, i Cyrus wyczytał następującą odpowiedź:
„Przybywajcie jak najśpieszniej do owczarni”.
— Nareszcie! — zawołał Cyrus.
Tak, nakoniec tajemnica miała być odkryta! Zapomnieli o znużeniu i potrzebie spoczynku i w jednej chwili wyszli z Granitowego pałacu, pozostawiając w nim tylko Topa i Jowa.
Noc była ciemna. Wszakże najgłębsza nawet ciemność nie mogła powstrzymać kolonistów, znających dobrze drogę do owczarni. Żywem przejęci wzruszeniem, szli śpiesznie. Nie powątpiewali ani na chwilę, że niepojęta zagadka będzie nakoniec rozwiązana, że poznają tę tajemniczą istotę, wywierającą na ich życie wpływ tak dobroczynny i posiadającą tak potężne i niezwykłe środki działania, która zresztą, choć dla nich niewidzialna, musiała często przebywać obok nich, znać ich potrzeby i zamiary, słyszeć ich rozmowy, skoro mogła wporę przybywać im z pomocą.
Zajęci temi myślami, mimowoli przyśpieszyli kroku. Pod sklepieniem drzew tak było ciemno, że o parę stóp przed sobą nie mogli nic dojrzeć: w lesie głęboka panowała cisza; zwierzęta i ptaki, przeczuwające nadchodzącą burzę, kryły się w gęstwinie milczące i nieruchome; najlżejszy powiew wiatru nie poruszał listkami, tylko odgłos kroków przerywał ciszę. Przez całą drogę raz jeden Penkroff przerwał ogólne milczenie.
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/306
Ta strona została przepisana.