— Ale jaskinia będzie zalana wodą do pewnej wysokości — powiedział Harbert.
— Albo woda ustąpi zupełnie z jaskini — rzekł Cyrus i będziemy mogli wejść do niej, albo ten, który nas wzywa, obmyślił sposób, abyśmy się do niego dostali.
W godzinę potem już byli nad brzegiem morza, które w przeciągu trzech godzin obniżyło się o piętnaście stóp. Sklepienie, tworzące wejście do jaskini, unosiło się nad wodą przynajmniej na osiem stóp, a spieniona woda płynęła pod niem jak pod arkadą mostu. Inżynier, pochyliwszy się naprzód, dostrzegł czarny przedmiot, kołyszący się na falach. Przyciągnął go do siebie; była to łódka, przywiązana do liny, wychodzącej z wnętrza jaskini. Dwa wiosła leżały w niej pod ławkami.
— Siadajmy — rzekł Cyrus.
W kilka minut później byli już na łodzi. Nab i Ayrton wzięli wiosła; Penkroff stanął przy sterze, Cyrus zajął miejsce na przodzie z latarnią w ręku. Sklepienie, dość niskie z początku — wznosiło się dalej raptownie, lecz światło latarni było za słabe i nie pozwoliło rozpoznać rozległości i wysokości jaskini, w której wnętrzu uroczysta panowała cisza; nawet huk grzmotów nie zdołał zakłócić spokoju.
We wszystkich częściach ziemi znajdują się ogromne jaskinie; jedne zalane są falami morskiemi, inne, zawierające jeziora, jak grota Fingla na wyspie Staffa, groty Morgat w zatoce Douarnezes w Bretanji, groty Bonifacio na Korsyce, Lyse Fiord w Norwegji, ogromna jaskinia Mamuta w Kentucky, wysoka na pięćset, a długa na dwadzieścia tysięcy stóp!
Płynęli już pół godziny wewnątrz jaskini, w kierunku wskazywanym Penkroffowi przez inżyniera, baczącego, aby nie oddalić się od drutu, wskazującego im drogę, gdy Cyrus zawołał:
— Zatrzymajmy się!...
Łódź stanęła. Kolonistów olśnił blask światła, oświetlający ogromną pieczarę, której istnienia nie domyślali się nawet. O sto najmniej stóp nad ich głowami zaokrąglało się sklepienie, poprzecinane fantastycznie rozrzuconemi wypukłościami i wsparte na kolumnach bazaltowych. Kolumny te proste, jednolite, stały szeregami w równych prawie odstępach i odbijały się w wodzie zupełnie tu spokojnej, pomimo wichru i burzy, srożącej się poza obrębem jaskini. Promienie światła wdzierały się w każde choćby najmniejsze zagłębienie, zatrzymywały się na najlżejszych nawet wypukłościach, łamały się w różnych kierunkach, jakgdyby sklepienie i ściany wysadzone były drogicmi kamieniami; wszystko to odbijało się w wodzie, i łódka zdawała się kołysać między dwiema ognistemi smugami.
Odrazu można było odgadnąć, z jakiego to ogniska rozchodzą się te jasne promienie, oświetlające jaskinię; tylko światło elektryczne mogło być tak żywe i białe.
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/309
Ta strona została przepisana.