za sobą jakby tumany złotego piasku. Od czasu do czasu dawał się słyszeć jakby odgłos oddalonych strzałów armatnich.
Cyrus, reporter i Harbert po godzinnym pobycie na płaszczyźnie Pięknego Widoku powrócili do Granitowego pałacu. Inżynier był tak zakłopotany, iż Gedeon Spilett zapytał go, czy nie przewiduje bliskiego niebezpieczeństwa, mającego być pośredniem lub bezpośredniem następstwem spodziewanego wybuchu.
— Tak i nie — odpowiedział inżynier.
— Zdaje się — rzekł reporter — że w najgorszym razie może nastąpić trzęsienie ziemi, które mogłoby grozić bezpieczeństwu wyspy, ale sądzę, że tego niema się co obawiać, skoro para i lawa znalazły ujście.
— Ja też nie obawiam się trzęsienia ziemi, ograniczającego się zazwyczaj na mniej więcej silnych wstrząśnieniach gruntu, które wynikają skutkiem rozszerzalności pary podziemnej, ale tu mogą zajść okoliczności, z których nader groźne wynikają następstwa.
— Jakie okoliczności, kochany Cyrusie?
— Teraz jeszcze nie wiem dobrze... Nie mogę powiedzieć nic stanowczego... Muszę zwiedzić górę i dobrze się w niej rozpatrzeć... Za kilka dni będę mógł wiedzieć na pewno, czego się obawiać mamy.
Gedeon poprzestał na tej odpowiedzi, i wkrótce mieszkańcy Granitowego pałacu w głębokim śnie zatonęli.
Minął czwarty, piąty i szósty stycznia; pracowali gorliwie nad budową statku, a inżynier, nie podając żadnych powodów, wszelkiemi siłami przyśpieszał jego ukończenie. Jednocześnie wierzchołek góry Franklina otaczały coraz czarniejsze kłęby dymu; z otworu wydobywały się płomienie, jakby odłamy skał gorejących; z tych niektóre spadały napowrót do krateru. Widząc to, Penkroff, który w żaden sposób nie chciał wierzyć w niebezpieczeństwo, zawołał, śmiejąc się.
— Oto olbrzym jak dziecko bawi się w piłkę, stary figlarz swawoli sobie!
Pilna praca nad wykończeniem statku nie uwalniała przecież kolonistów od innych zajęć w różnych stronach wyspy. Najpierw trzeba było niezwłocznie udać się do owczarni i zaopatrzyć ją w paszę dla kóz i muflonów; postanowiono zatem, aby Ayrton udał się tam nazajutrz, dnia 7 stycznia. Było to zwykłe jego zajęcie, i nigdy niczyjej nie potrzebował pomocy, to też Penkroff i inni towarzysze zdziwili się niewymownie, gdy inżynier rzekł do niego:
— Pójdę jutro z tobą do owczarni, Ayrtonie.
— Oj, oj! panie Cyrusie! — zawołał marynarz. — Robota taka pilna, każda godzina stracona za dni nam teraz stanie, a pan chcesz iść z Ayrtonem — w takim razie już nie dwóch, ale czterech rąk nam braknie.
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/329
Ta strona została przepisana.