Jakże tu wszystko inną przybrało postać! Tu już nie jeden, ale trzynaście słupów dymu wydobywało się z ziemi, tak, jakgdyby je gwałtowna siła wypierała nazewnątrz. Znać było, że skorupa ziemska podlegała w tem miejscu nadzwyczaj silnemu ciśnieniu. Atmosfera była nasycona gazem siarkowym, wodorem, kwasem węglowym i parą wodną. Cyrus czul wyraźnie drganie kamieni wulkanicznych (tufy), rozsianych po płaszczyźnie, lecz nie widział nigdzie nowych śladów lawy, co dowodziło, że materje wulkaniczne nie dosięgały jeszcze powierzchni otworu głównego komina.
— Wolałbym, żeby to się stało — mówił do siebie. — Mógłbym przynajmniej być pewny, że lawa popłynie dawniejszą drogą — a teraz, być może, nowe sobie otworzy ujścia... Jednak nie w tem leży niebezpieczeństwo... Kapitan Nemo miał słuszność... stąd nic nam nie zagraża...
Zbadawszy starannie miejscowość, Cyrus był pewny, ze ostatni wybuch sięgał bardzo oddalonej już epoki. Przykładając ucho do ziemi, słyszał nieustający grzmot podziemny, a wśród niego niekiedy jakby wystrzały. O dziewiątej rano powrócił do owczarni, gdzie Ayrton oczekiwał go niecierpliwie.
— Uporządkowałem owczarnię i zaopatrzyłem w paszę; muflony i kozy nie boją się już głodu, panie inżynierze, jednak wydają się zaniepokojone.
— Nic dziwnego, Ayrtonie, instynkt ich nie myli.
— Ja już nic tu nie mam do roboty...
— Weź latarkę i krzesiwko, i chodźmy do pieczary.
Ayrton spełnił rozkaz; wyprzężone onagi biegały swobodnie; po dziedzińcu owczarni. Zamknęli drzwi zewnątrz i zwrócili się na drogę wiodącą do groty Dakkara.
Żadne zwierzę, żaden ptaszek nie pokazał się w lesie! Cały grunt pokryty był sproszkowanemi materjałami wulkanicznemi, spadłemi z powietrza; niekiedy, gdy wiatr zawiał, unosząc tumany popiołu, dwaj koloniści, otoczeni nieprzejrzystemi jego kłębami, nie mogli się widzieć; wtedy chustkami zasłaniali oczy i usta, aby się nie zadusić lub nie oślepnąć.
W takich warunkach nie mogli iść śpiesznie. Nadto powietrze było tak ciężkie, jakgdyby część tlenu się wypaliła i przez to stało się niezdolnem do oddychania. Co sto kroków musieli się zatrzymywać dla nabrania tchu; było więc już znacznie po dziesiątej, gdy dostali się na szczyt gromady skał bazaltowych i porfirowych.
Cyrus i Ayrton przebywali tę samą mozolną drogę, którą przechodzili w czasie owej burzliwej nocy, tylko że w dzień i pokryte grubą warstwą popiołu skały nie były tak śliskie, to też pewniejszym krokiem mogli po nich postępować. Wkrótce stanęli nad brzegiem morza i z łatwością znaleźli otwór, prowadzący do groty.
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/331
Ta strona została przepisana.