lić owczarnię — daremne pokuszenia — człowiek jest bezsilny wobec tych wielkich wstrząśnień przyrody!
Nadszedł 24 stycznia. Przed powrotem do Granitowego pałacu koloniści postanowili zbadać kierunek tego potoku lawy. Ogólna pochyłość gruntu obniżała się od góry Franklina do zachodniego wybrzeża. Można więc było obawiać się, iż, mimo gęstego lasu Żakamaru, strumienie lawy dosięgną aż do płaszczyzny Pięknego Widoku.
— Jezioro nas osłoni! — rzekł reporter.
— I ja mam tę nadzieję! — odrzekł inżynier.
Próbowali dostać się na płaszczyznę, na którą spadł stożkowaty szczyt góry Franklina — lecz lawa zagradzała przejście. Z jednej strony płynęła doliną Czerwonego strumienia, z drugiej doliną rzeki Spadku. Pozbawiony swojej korony, wulkan zmienił się do niepoznania.
Teraz już nie stożkowato, lecz płasko był zakończony; dwa wydrążenia, wyszczerbione na południowym i zachodnim brzegu, wyrzucały nieustannie strumienie lawy, tworzącej jakby dwa oddzielne potoki. Ponad nowym kraterem kłęby dymu i popiołu mieszały się z gazami, unoszącemi się nad wyspą. Z hukiem, dochodzącym z głębi wulkanu, łączył się silny odgłos grzmotów; z głębi wulkanu wypadały rozpalone do czerwoności odłamy skał, które, wyrzucone aż pod niebiosa, rozpryskiwały się, miljardy iskier rozrzucając w powietrzu. Na te wybuchy wulkaniczne niebo odpowiadało błyskawicami i grzmotem.
Około siódmej rano koloniści nie mogli już utrzymać się na obranem stanowisku, nad brzegiem Żakamaru. Nietylko różne pociski tuż koło nich padały, lecz nadto lawa, występująca z łożyska Czerwonego strumienia, mogła przeciąć im odwrót. Pierwsze szeregi drzew lasu zajęły się ogniem.
Wrócili na drogę, wiodącą do owczarni; szli powoli, cofając się niekiedy. Wskutek pochyłości gruntu, potok lawy gwałtownie posuwał się ku zachodowi, i gdy tylko niższe pokłady stwardniały nieco, inne wrzące strumienie zalewały je niezwłocznie. Jednak najgroźniejszym stawał się główny strumień, posuwający się doliną Czerwonego strumienia. Cała ta część lasu zajęła się ogniem, ogromne słupy dymu unosiły się nad drzewami, których pnie od korzenia trzeszczały pod naciskiem lawy.
Koloniści zatrzymali się wpobliżu jeziora, o jakie pół mili od ujścia Czerwonego strumienia. Była to chwila stanowcza, stanowiąca o ich życiu lub śmierci.
Nawykły do walki z najgroźniejszemi niebezpieczeństwami, Cyrus Smith zrozumiał położenie i, wiedząc, że ma do czynienia z ludźmi, nie lękającymi się prawdy, choćby najgroźniejszej, rzekł do towarzyszy:
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/336
Ta strona została przepisana.