Strona:Juljusz Verne-Zielony promień.djvu/009

Ta strona została uwierzytelniona.

— Witaj tatko Samie!
— Jak się masz mamo Sebie!
Z kim możnaby stowniej porównywać tych dwu ludzi, jeżeli nie z tymi dwoma wspaniałomyślnymi, kochającymi, zacnymi braćmi Sherybl, przemysłowcami londyńskimi; — z temi istotami od których doskonalszych fantazya Dickensa stworzyć nie mogła. Większego podobieństwa pomiędzy nimi trudno byłoby znaleść, za wyjątkiem jednego: do handlowych przedsiębiorstw, bracia Melwilowie nie okazywali żadnych zdolności. Sam i Seb chowali się razem i nie rozstawali się z sobą nigdy na najkrótszy nawet czas. Wy chowanie otrzymali oni zupełnie jednakowe i nietylko że uczęszczali do jednego i tego samego zakładu naukowego, lecz nawet zawsze razem przechodzili z klasy do klasy. To wszystko uczyniło ich pod względem moralnym tak dalece podobnymi do siebie, że w największej liczbie wypadków bywali zupełnie jednakowego zdania, tak że dosyć było jednemu zacząć jaki frazes, żeby go drugi z braci dokończył, nietylko dosłownie ale tym samym głosem i z tymi samymi ruchami. Krótko mówiąc, dwaj ci ludzie stanowili rzeczywiście jedną istotę, chociaż powierzchownie różnili się trochę pomiędzy sobą: Sam był cokolwiek wyższego wzrostu od Seba, Seb zaś cokolwiek tęższy niż Sam; lecz zato otwarte i poczciwe ich twarze odznaczały się niezwyczajnem podobieństwem. Czyż trzeba jeszcze dodawać do tego wszystkiego, że suknie ich dawnego kroju były z jednakowego materyału i świadczyły o jednakowem upodobaniu braci w każdym względzie?