rozumienia a w końcu uszczęśliwić ją przez wydanie za mąż.
Jeżeli mamy wierzyć braciom, czyli raczej jeżeli przysłuchamy się rozmowie którą oni prowadzą siedząc w salonie zamku Hellenburg, to możnaby sądzić że już znaleźli człowieka na którego można by włożyć ten przyjemny obowiązek.
— A tak bracie Sebie, Helena spaceruje, przemówił drugi skoro burgrabia opuścił pokój.
— Tak, bracie Samie, Helena przechadza się ale teraz godzina piąta, zaraz powinna wrócić do domu.
— A gdy powróci?...
— Sądzę, bracie Samie, że będzie pora pomówić z nią poważnie.
— Za kilka tygodni, bracie Sebie córka nasza kończy osiemnaście lat.
— Ona dosięgnie lat Dyany-Vernon, czyż nie tak, bracie Samie? a mówiąc prawdę jest taka piękna jak i bohaterka z Rob-Roya.
— Tak, to prawda, lecz elegancyą swoich manier...
— Przymiotami swego umysłu...
— Ona bardziej przypomina Dyanę Vernon niż Florę Mak-Iwor wspaniałą heroinę Wewerleya. I dumni ze znajomości swoich pisarzów narodowych, bracia zaczęli przeglądać wszystkie bohaterki ze znanych romansów, lecz podług ich mniemania, żadna nie mogła się mierzyć z panną Campbell pod względem doskonałości moralnej i fizycznej.
— Bracie Sebie, ona jest jakby młodociany krzew różany który cokolwiek zaprędko wystrzelił w górę
Strona:Juljusz Verne-Zielony promień.djvu/012
Ta strona została uwierzytelniona.