Strona:Juljusz Verne-Zielony promień.djvu/047

Ta strona została uwierzytelniona.

Na nieszczęście, jego towarzysz leżał nieruchomie na dnie łódki. Miss Campbell ze wzrokiem natężonym śledziła za szalupą, której położenie z każdą chwilą stawało się niebezpieczniejszem i parostatek mógł nie zdążyć na czas z pomocą. Ażeby uniknąć uszkodzeń, parowiec był zmuszony iść bardzo zwolna: wzdęte i tłukące wściekle fale groziły wtargnięciem do oddziału maszyn, co byłoby wielce niebezpiecznem. Kapitan stojąc na rufie przestrzegał, ażeby „Glengarry“ nie wszedł do samego kanału ale sztucznemi obrotami usiłował zatrzymać go u samego wejścia do niego. Łódka tymczasem przedłużała swoje bezskuteczne wysilenia; chwilami zupełnie ginęła za grzbietami olbrzymich bałwanów, aby potem znowu ukazać się na szczycie tychże bałwanów i zakręcić się jak łupina. Bystrość prądu zwiększała się coraz bardziej zbliżając się do środka wiru.
— Prędzej! prędzej! wołała miss Campbell tracąc przytomność od wzruszenia. Niektórzy pasażerowie widząc bijące wokoło parowca fale, nie mogli się wstrzymać od wykrzyku strachu. Kapitan czując jaką odpowiedzialność wziął na siebie, nie decydował się iść dalej, pomimo że odległość od łódki nie wynosiła więcej niż 200 do 300 stóp. Można było zupełnie wyraźnie rozróżnić twarze znajdujących się niej ludzi.
Wtem bałwan uderzył na łódkę, porwał ją na grzbiet, na którym chwilę się chwiała a następnie rzucił ją w otchłań. Jednogłośny okrzyk przerażenia wyrwał się z piersi pasażerów „Glengarry“. Czy łódka zginęła? Nie! Oto wynurzyła się z piany i zakołysała się na