Strona:Juljusz Verne-Zielony promień.djvu/048

Ta strona została uwierzytelniona.

bałwanach; silne uderzenie wioseł siedzącego w niej młodzieńca popchnęło ją ku parostatkowi. Odważnie! odważnie! — wołali majtkowie z parowca rozciągając długą linę i upatrując stosownego momentu do zaczepienia nią łódki. W tym momencie właśnie kapitan zauważył, że bałwany uspokojały się cokolwiek i to dało parowcowi możność wejścia w przesmyk. Nie tracąc ani minuty kapitan kazał wzmocnić parę i Glengarry w przyśpieszonym chodzie przybliżył się do przesmyku, gdzie znikła łódka; teraz ukazała się ona w oddaleniu ledwo na kilka sążni. Rzuconą linę schwycono, uwiązano u dzioba łódki a parowiec wziąwszy wsteczny ruch wypłynął holując za sobą czółno.
W kilka minut, przy pomocy osady, tak młody człowiek jak i stary bezwładny majtek zostali wciągnięci na pokład. Tu zimna krew którą młodzieniec zachowywał przez cały czas walki z wirami, raptem go opuściła, i on mocno wzruszony zajął się gorliwie ratowaniem starego majtka. W kilka minut majtek przyszedł do siebie.
— Panie Olivier — szepnął.
— A mój staruszku! — zawołał młody człowiek ze łzami w oczach. Przecież, nareszcie przychodzisz do siebie! Jakże się czujesz?
— Jako-tako. Bywałem w gorszem położeniu. Teraz mi doskonale!
— Dzięki Bogu! Moją nieopatrzność o mało nie przypłaciłeś życiem. Lecz oto jesteśmy ocaleni!
— Dzięki tobie jestem uratowany.
— Nie! To Bóg przyszedł z pomocą, mnie i tobie.