Strona:Juljusz Verne-Zielony promień.djvu/053

Ta strona została uwierzytelniona.

zadowoleniem wciągnęli w nos, każdy po potężnym niuchu tabaki i zamknęli tabakierę, przyczem denko wydało lekki, suchy trzask, jakby potwierdzając: „Rzecz skończona“.
Bracia Melwilowie z panną Campbell zajęli najpiękniejsze numery w hotelu „Kaledonia“ i, gdyby pobyt ich w Obanie miał się przedłużyć, mieli zamiar nająć ładną willę, jedną z tych, jakich dużo było rozrzuconych po skałach otaczających miasto. Ale tymczasem za pomocą Patrydża i pani Betty ulokowali się wygodnie u utrzymującego gospodę, pana Mac-Fyna.
Nazajutrz około godziny dziewiątej zrana, gdy miss Campbell jeszcze spała, bracia Melwill wyszli z domu; postanowili oni poszukać młodego uczonego Arystobula Ursiklosa i dlatego skierowali się na wybrzeże, wiedzieli bowiem że zamieszkał on w jednym z hoteli frontem zwróconych do morza. Trzeba przyznać, że w tym razie prowadził ich dobry instynkt — gdyż nie zdążyli jeszcze przejść pięćdziesięciu kroków, po prawej stronie tarasu, gdy oko w oko spotkali się z panem Arystobulusem Ursiklosem.
Po zamianie zwykłych słów powitania i uścisku rąk, pomiędzy braćmi a młodym uczonym zawiązała się następująca rozmowa:
— Panowie dawno jesteście tu w Obanie? zapytał Arystobul.
— Od dnia wczorajszego, — odpowiedział brat Sam.
— I nader ucieszeni jesteśmy, że spotykamy pana w dobrem zdrowiu, — dodał Seb.