— On mi się nie podoba — wybuchnęła raptem Bessa, jakby odpowiadając swoim własnym tajnym myślom. Nie, on niepodoba mi się wcale — powtórzyła. On myśli tylko o sobie! Dobrze mu będzie w pałacu Hellenburgu, niema co i mówić. On należy do klanu Mac-Egoistów, a nie do żadnego innego klanu! I jakże to mogła w głowach panów Melwilów powstać myśl uczynienia go swoim siostrzeńcem! Patrydż także, zupełnie jak ja, nie bardzo w nim zakochany, a Patrydż nie myli się! Powiedz miss Campbell, czy on ci się naprawdę podoba?
— O kim ty mówisz? — zapytało zdziwione dziewczę, które ani jednego słowa z mowy pani Bessy nie było słyszało.
— O tym, o kim panienka nie powinnabyś myśleć — chociażby dlatego, żeby tem nie poniżyć swego rodu.
— O kimże ja myślę — powiedz, moja droga...
— Pewno o panu Arystobulusie Ursiklosie, który lepiejby zrobił gdyby się wyniósł na drugą stronę Tweedu. Czyż istnieli kiedykolwiek Campbellowie, którzyby starali się o względy jakichś tam Ursiklosów
Elżbieta udająca nieświadomość odgadywała, że jej wychowanica odczuwa dla projektowanego swego narzeczonego coś gorszego niż obojętność. Oprócz tego być może, w duszy pani Bessy rodziło się jakieś ciemne przypuszczenie, wywołane tem, że Helena nie dawno pytała jej czy nie widziała w Obanie młodego człowieka, któremu statek Glengarry w samą porę udzielił pomocy. Wtedy miała z nią taka rozmowę:
Strona:Juljusz Verne-Zielony promień.djvu/069
Ta strona została uwierzytelniona.