— Nie, miss Campbell — odpowiedziała Bess, nie widziałam go, pewno zaraz wyjechał, chociaż, zdaje się, Patrydż go widział.
— Kiedy?
— Wczoraj, na drodze do Dalmaly; szedł on zkądciś, niosąc na plecach torbę jak jaki podróżujący artysta. Ach, ten młodzieniec jest bardzo niemądry: puszczać się na wiry Corryvrekan! To kiepska zapowiedź na przyszłość. Parostatki nie zawsze będą do jego rozporządzenia żeby go ratować i z pewnością prędzej lub później marnie zginie.
— Tak sądzisz! Przecież okazał on wielką odwagę i zimną krew pomimo swego szaleństwa.
— Bardzo być może, że rzeczywiście ma odwagę — odrzekła Bessa — ale ten pan pewno nie wie, że panience zawdzięcza swoje ocalenie; w przeciwnym razie, nazajutrz po przybyciu do Obanu byłby przyszedł żeby ci podziękować.
— Mnie dziękować! — krzyknęła miss Campbell. A to za co? Zrobiłam dla niego tylko to, cobym zrobiła dla każdego innego i co każdy zrobiłby na mojem miejscu.
— Czy go panienka pozna przy spotkaniu? zapytała Bessa patrząc na młodą dziewczynę.
— Poznam go — odpowiedziała prostodusznie. Muszę ci się przyznać, Bess, że spokojną odwagę jaką okazał, serdeczne słowa jakie wypowiedział do ocalonego współtowarzysza, majtka, wywarły na mnie głębokie wrażenie.
Strona:Juljusz Verne-Zielony promień.djvu/070
Ta strona została uwierzytelniona.