— Pani, panowie, proszę bardzo, nie warto o tem i mówić.
— Bardzo nam przykro — wybacz pan! nastawał brat Seb.
— A jeżeli nieszczęście nie da się naprawić.... czego się obawiam.... dodał Sam.
— To — prosty wypadek — nieszczęściem tego nazywać nie można odrzekł śmiejąc się artysta. Rysunek ten był prostą bazgraniną, któremu kula wymierzyła zasłużoną sprawiedliwość.
Olivier Sinclair mówił to z taką prostotą że bracia Melwill, wzruszeni tem, byliby bez ceremonii wyciągnęli do niego rękę, lecz uważali za stosowne przedstawić się.
— Samuel Melwill — mówił Sam.
— Sebastyan Melwill — zawtórzył drugi.
— I siostrzenica ich — miss Campbell — dodała Helena, nie myśląc o tem, że jej nie wypada samej się przedstawiać.
— Miss Campbell, panowie Melwill, odpowiedział z poważną miną — mógłbym wam powiedzieć, że się nazywam „Fok“ jak nazywają kołek w krokiecie ponieważ wasza kula odbiła się o mnie, lecz ja się nazywam poprostu Olivier Sinclair.
— Panie Sinclair — niewiedząc jak ma rozumieć te słowa, rzekła miss Campbell — przyjm pan raz jeszcze moje szczere przeproszenie.
— I nasze także — dodali bracia Melwill.
— Miss Campbell — odpowiedział na to Olivier Sinclair — powtarzam pani, że nie warto o tem mówić.
Strona:Juljusz Verne-Zielony promień.djvu/079
Ta strona została uwierzytelniona.