Strona:Juljusz Verne-Zielony promień.djvu/094

Ta strona została uwierzytelniona.

czność, lecz nie uważał za potrzebne powiadomić ich o swoich dalszych planach.
W południe podróż rodziny Melvilów miała być skończoną.
Pośpieszny „Pionier“ przeszedłszy cieśninę Kerrera, okrążył jej południową kończynę, przerznął szeroki Forthur-Lorn i popłynął wdół południowego brzegu Mull, którego zarysy nadzwyczaj podobne są do wielkiego homara. Niezadługo, na północo-zachodzie, przy przylądku południowym zaczęła ukazywać się malownicza wyspa Jona, a za nią rozpostarł się ogromny bezbrzeżny ocean Atlantycki.
— Czy pan lubisz ocean, panie Sinclair? — zapytała miss Campbell swojego młodego współtowarzysza, siedzącego cicho i napawającego się cudownymi brzegami wzdłuż których przejeżdżali.
— Czy go lubię? mis Campbell, tak, lubię go. Ja nie należę do tych krótkowidzów, co uważają ocean za jednostajny i monotonny. W moich oczach nic nie może mieć tak różnorodnych odcieni, jak ocean, lecz trzeba chcieć widzieć te odcienie. Prawdę mówiąc, to morze w swoich tonach jest tak nieograniczenie rozmaite, a barwy jego tak harmonijnie łączą się ze sobą, że artyście daleko trudniej przychodzi odtworzyć je na płótnie, niżeli namalować czyje oblicze, chociażby bardzo ruchliwe.
— Masz pan słuszność — odrzekła na to miss Campbel — kolor morza zmienia się od najmniejszego wietrzyka igrającego po jego powierzchni i od najmniejszej zmiany światła dziennego.