Strona:Juljusz Verne-Zielony promień.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

— Poczekajcie panowie na nas tutaj, — rzekł do braci Melwilów. Za pięć minut będziemy z powrotem.
Chodźmy!
Było wpół do dziewiątej. Istotnie nie przeszło i dziesięciu minut gdy Oliver i Patrydż ukazali się znowu; oni szli wlokąc za sobą czółno pozostawione na wszelki wypadek przez kapitana „Kloryndy“. Olivier zamierzał na łódce przedostać się do groty: drogą lądową dobrać się tam, nie było możliwem.
— Olivier! — wołali z płaczem bracia Melwill — ocal nam córkę!
Młody człowiek uścisnął ich za ręce, skoczył do łódki, siadł na średnią ławkę i wziąwszy do rąk wiosła, zdał się w moc fal, które go za chwilę poniosły do otworu groty Fingala. Tam łódka podrzuconą została w bok, lecz zręcznem uderzeniem wioseł udało się Sinclairowi skierować ją znowu do groty. W pierwszej chwili łódka pochwycona przez bałwany podniosła się w górę prawie do samego sklepienia, i zdawało się, że spadłszy ztamtąd zdruzgotaną zostanie w drzazgi o skały bazaltowe, lecz potężne bałwany odpływu odrzuciły ją znowu daleko na morze.
Nakoniec wielki bałwan pochwycił łódkę, a podniósłszy ją prawie do wysokości szczytów skał, kołysał nią przez kilka chwil trzymając ją na grzbiecie, potem cofnąwszy się przed samem wejściem do groty, rzucił łódkę razem z siedzącym w niej pływakiem, w rozwartą bezdenną przepaść. Okrzyk zgrozy wyrwał się z ust patrzących. Czy łódź ocalała?