Strona:Juljusz Verne-Zielony promień.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak — a dziś na mnie kolej — ciebie ratować — i uratuję.
Olivier nie zdążył dokończyć tych samoufnych słów, gdy nowy bałwan jeszcze większy niż pierwszy podniósł się z morza i oblał go całego od stóp do głowy. Woda już była na równym poziomie z występem skały na którym szukali schronienia Olivier i Helena. Była godzina dziewiąta, burza dosięgnęła najwyższego rozpasania, olbrzymie bałwany z szalonym rykiem wpadały do groty Fingala i z taką siłą uderzały o jej ściany, że bazalt od nich odpadał całemi kawałami; można było się obawiać że samo sklepienie groty rozsypie się od wstrząsających uderzeń. Chwilami brakowało w grocie powietrza; przyniesione przez przypływ, unoszone znów było przez odpływ fali. Woda sięgała już Olivierowi do pasa i gdyby on się zachwiał, wszystko byłoby stracone. Lecz młody człowiek nie tracił męstwa, czując niebezpieczeństwo swego położenia, trzymał na rękach miss Campbell i starał się obronić ją przed bałwanami. Tymczasem ciemność naokoło niego coraz bardziej się zgęszczała a huk grzmotów spotęgowany przez świst, ryk i wycie wiatru nie ustawał ani na moment. Te dźwięki nie były już podobne do głosu Selmy, rozbrzmiewającego pod sklepieniami dworca Fingala, raczej były podobne do wycia i szczekania Kamczackich psów, które według słów Micheleta, wielkiemi stadami wyją po nocach, gdy usłyszą łoskot bałwanów północnych mórz.
Nareszcie! Woda zaczęła stopniowo opadać. Olivier zauważył, że zarazem i ruch bałwanów na ze-