— Tak jest, na niebie ani jednej chmurki, zachód słońca będzie pewno prześliczny i może ujrzymy dziś „Zielony promień“.
— „Zielony promień“! — powtórzyła jakby we śnie miss Campbell.
— Chodźmy, chodźmy! wołał Sam, kontent że znalazł się pozór do wyprowadzenia Heleny ze stanu apatycznego w jakim była przez cały dzień.
Wszyscy, nie wyjmując Bessy i Patrydża, wyszli z groty, i trzeba było widzieć z jakiem uniesieniem bracia Melvill, zaczęli spoglądać na bieg słońca, zwolna zataczającego się ku horyzontowi.
Zachód tego wieczoru był rzeczywiście prześliczny, tak, że najbardziej zaaferowany kupiec z City nie zostałby dla niego obojętnym.
Miss Campbell czuła, jak pod wpływem ożywczych promieni słońca, i słonych oparów z morza, siły jej powracają stopniowo. Na bladych jej policzkach pojawił się rumieniec i cała jej istota oddychała czarem. Olivier nie odwracał od niej zachwyconych oczu.
Co się tycze braci Melvill, to przyjemnie było patrzeć na nich: oni jaśnieli jak słońce, z którem wprędce zaczęli prowadzić rozmowę, przywodząc wiersze Ossyana:
„O ty, które krążysz nad nami, koliste jak puklerze ojców naszych, powiedz nam zkąd bierzesz swoje groty? O ubóstwiane słońce! zkąd pochodzi twoje światło wieczne?
„Ty stąpasz majestatycznie, świadome swojej piękności. Gwiazdy znikają na niebieskiem przestworzu
Strona:Juljusz Verne-Zielony promień.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.