Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/100

Ta strona została przepisana.

Zatrzymała go przeszło godzinę, wypytując o jego sprawy i zamiary.
Żegnając się z nią, Twardowski rzekł:
— Muszę zredukować swe życie towarzyskie; raz dlatego, że przestaje ono być przyjemnością, gdy wiem, że za memi plecami ludzie sobie plotki o mnie opowiadają, i gdy w twarzach ich się czyta, że tym plotkom wierzą; powtóre, muszę rozwinąć stosunki w sferach, w których znajdę sojuszników do czekającej mię walki. Wybaczy mi też pani, że przestanę bywać na czwartkach u państwa. Pozwoli mi pani wszakże zaglądać, gdy panie są same...
— Jabym nie mogła już żyć bez częstego widywania pana. Pan mię łączy z tem, co mi jest najdroższe — z pamięcią Alfreda. Zresztą, będziemy razem walczyli i musimy się często komunikować. Wandeczka także gniewa się, gdy pan długo się nie pokazuje.
Twardowski opuścił ją, zadowolony nadewszystko z gniewu Wandeczki.
Gdy przechodził przez salon, zastał w nim pannę Czarnkowską.
Wpadła nań jakaś rozbawiona, roześmiana, ale spod tego niezwykłego humoru przeglądało pewne zdenerwowanie.
— Może pan chwilę pozostać? — zapytała.
— Z przyjemnością.
Usiadła w fotelu i wskazała mu miejsce naprzeciw siebie. Popatrzyła nań badawczo i nagle rzuciła nieoczekiwane pytanie:
— Panie, kto pan jest?
Roześmiał się wesoło.
— Jestem Zbigniew Twardowski.
— To, to ja wiem.
— Chodzi pani o zawód, o stanowisko w życiu? Jestem dość zamożnym, żeby nie pracować. Wobec tego bawię się ma swój sposób: uprawiam po amatorsku psychologję, obserwuję ludzi i wysnuwam wnioski, które bywają interesujące.
— I to mniejwięcej wiem. Wprawdzie mówiono o panu, że pan jest bankrutem, ale ja temu nie uwierzyłam. Nie byłby pan taki pewny siebie.
— Więc cóż więcej chce pani wiedzieć?
— Dużo, bardzo dużo...
— Słucham panią.
— Kiedy pan się zjawił w Warszawie, zaczęto mówić o panu, jak o jakim magu, rozwodzono się nad pańska, wiedzą, nad pańską mądrością... Teraz znów mówią coś całkiem przeciwnego. Wygadują na pana niestworzone rzeczy. Trudno uwierzyć, żeby tyle przewrotności mogło się zmieścić w jednym człowieku.
— Aż tak! — zawołał Twardowski z komicznem przerażeniem.
— Wie pan, myślałam sobie, że gdyby jakaś kobieta była w panu zakochana, mogłaby biedaczka zwarjować.
— Całe szczęście, że takiej niema.
— Bo, proszę pana, spoczątku był pan strasznie na serjo i strasznie surowy. Nikt nigdy z takim spokojem mi nie dowiódł, że jestem głupia i zarozumiała. Nie spotkałam człowieka, któryby tak sobie ze mnie nic nie robił. Nagle widzę pana flirtującego nazabój z panią Brzozowską, która jest bardzo niebezpieczną kobietą.
— Naprawdę?... Nie domyślałem się tego.
— Potem ktoś mi opowiada skandaliczną historję o tem, jak pani Brzozowska pana upokorzyła. Pan upokorzony... To bardzo zabawne!

98