poważniejszym, niż to zwykle bywa u kobiet tego rodzaju. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest ona córką Culmera, największego mojego wroga, autora tych wszystkich oszczerstw, że w jej zamiarach kryje się coś niebezpiecznego dla mnie...
Panna Wanda nagle spoważniała.
— Culmer... pański największy wróg... autor plotek... Gdyby to nie pan mówił, trudno byłoby uwierzyć. Choć ja go niecierpię.
— Ma pani dobry instynkt. To nikczemny Żyd.
— Zawsze czułam w nim Żyda. Dość spojrzeć mu w oczy. Pani Brzozowska ma takie same... Ale dlaczego on jest pańskim wrogiem?
— To długa historja. Teraz jeszcze nie można o tem mówić. I tak może za dużo powiedziałem. Ale pani z nikim o tem nie będzie mówiła, dobrze?
— Z nikim. Będziemy mieli wspólną tajemnicę. Jak to dobrze!...
Była uradowana i dumna z zaufania, którem ją Twardowski obdarzał. Słuchała z napięciem.
— Culmer — mówił Twardowski — używa do swych celów rozmaitych narzędzi, także i swojej córki.
— To wstrętne!
— Nieraz mi mówiono, że jestem urodzony na detektywa. Mój węch mnie nie omylił. Pani Brzozowska miała mię ujarzmić z polecenia swego papy i dla jego celów. Dowiedziałem się o tem dzięki temu, żem poszedł do niej na obiad.
Tw ardowski sam sobie się dziwił, że opowiada tyle młodej dziewczynie. Pomyślał nawet, że to trochę śmieszne.
Dziewczyna patrzyła weń jak w obraz.
— Więc pan naprawdę nie uważa mię za głupiego dzieciaka, kiedy mi pan to wszystko mówi! Ach, jaka ja jestem szczęśliwa! Ale nie będzie pan tego żałował. Całą swoją istotą będę walczyła za pana przeciw tym wszystkim głupcom, których jeden nikczemnik szczuje. Zobaczy pan, że ja jestem silna kobieta!
Oczy jej paliły się. Twardowski z zachwytem patrzył na nią. Wyciągnął do niej obie ręce.
— I pani chce być towarzyszką w walce?...
— Najwierniejszą. Nie pytam, o co pan walczy — wszystko mi jedno. Nie wiem, dlaczego, ale wierzę w pana, wierzę, że wszystko, co pan robi, jest dobre.
Trzymając się za ręce, patrzyli sobie w oczy. Ta niema rozmowa trwała długo...
Dziewczyna spuściła oczy i bezwładnie zaczęła opadać w fotel, na którym siedziała. Z wysiłkiem cofnęła swe ręce...
Twardowski powstał. Głosem stłumionym rzekł:
— Teraz wiem, czem pani jest dla mnie.
Nie podnosząc oczu, wyszeptała:
— Chciałam, żeby pan wiedział.
Podniósł do ust jej bezwładną rękę i pocałował.
Wyszedł, zostawiając ją w fotelu, z którego nie miała siły się podnieść.
Nie wiedział, dlaczego w tej chwili opuścił salon państwa Czarnkowskich i zostawił w nim dziewczynę, siedzącą bez ruchu. Dopiero na ulicy oprzytomniał i zaczął się zastanawiać.
Gdy trzymali się za ręce i patrzyli sobie w oczy, poczuł, że ma ją w swej władzy, że może z nią zrobić wszystko, co zechce. Ona to poczuła także
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/102
Ta strona została przepisana.
100