rozmawiać. Mówiła sobie, że mężczyźni są od prowadzenia interesów i nie mogą się zajmować filozofją.
Tymczasem ukazał się na jej widnokręgu Kozieniecki. Wprowadził go do ich domu mecenas Culmer.
Młody profesor, ze znanem już nazwiskiem, przystojny, trochę sportowiec, elegancki, bardziej europejski od innych młodych ludzi, których dotychczas znała, olśnił ją swoją wiedzą i inteligencją, ujął tem, że odkrył w niej inteligencję, zachwycał się nią i interesował się tem, co ona myśli o rozmaitych rzeczach. Zaczęła przepadać za rozmowami z eleganckim profesorem. Jednocześnie towarzystwo jej przyszłego, jak sobie wyobrażała, męża zaczęło ją coraz bardziej nudzić. Miała też pretensję do niego za lekceważenie profesora i nieprzyjaźń dla niego. Wkońcu przemówili się o Kozienieckiego i przestali się widywać. Bez żalu wykreśliła go ze swego życia.
Kozieniecki także wyglądał jej na mężczyznę, potrzebującego opieki. I to uznała za naturalne. Najpierw, każdy mężczyzna potrzebuje opieki, a następnie taki uczony musi jej potrzebować więcej od innych. Zaczęła wyobrażać siebie jako żonę Kozienieckiego. Taki inteligentny, taki interesujący mąż, a przytem człowiek taki wykwintny. Nie jest zamożny jak tamci, ale ona przecie ma majątek. Profesor widocznie ubiegał się o jej względy, co jej pochlebiało. Oswajała się coraz bardziej z myślą, że będzie panią Kozieniecką...
Gdy profesor przyprowadził do ich domu Twardowskiego, o którym zdążyła już poprzednio usłyszeć, nie przyszło jej nawet do głowy spojrzeć na nową znajomość jako na młodego mężczyznę. Od pierwszego wejrzenia oceniła go jako suchego pedanta. Pedantów zaś nie cierpiała. Niebawem zdziwił ją i zgniewał swoim prowokującym sposobem prowadzenia rozmowy. Po raz pierwszy spotkała mężczyznę, który nie mówił jej komplementów, a natomiast mówił impertynencje; który najwidoczniej sobie z niej nic nie robił. Postanowiła go ukarać, upokorzyć. To jej się wszakże nie udało. Spostrzegła, że za wiele o nim myśli, i zła była na siebie. Nie rozumiała, dlaczego zależy jej na tem, żeby tego wstrętnego zarozumialca przekonać, że nie jest taka głupia, jak on myśli. Jeszcze bardziej była niezadowolona z siebie, że zawsze, gdy sobie postanowiła potraktować go zgóry, nie wytrwała w postanowieniu i była wobec niego zbyt pokorną. Co on ma w sobie, co do tej pokory zmusza?... Gdy po raz pierwszy w rozmowie z nim odczuła jakąś miękkość, jakieś dobre uczucie dla niej w jego głosie, ogarnęła ją niezrozumiała radość. Wybaczyła mu odrazu wszystkie impertynencje. Dużo potem zastanawiała się, dlaczego ją to tak ucieszyło. Tyle jej mężczyźni mówią rzeczy przyjemnych, a ona niewiele sobie z tego robi. Tymczasem jedno dobre słowo Twardowskiego... Bo w jego głosie było coś, co przenikało w duszę.
Zaczęła go porównywać z innymi mężczyznami. Powiedziała sobie, że porównywać nie można. On jest zupełnie czemś innem, co zaprzecza wszystkim jej dotychczasowym pojęciom o mężczyznach. Jego można nienawidzieć, ale lekceważyć go nie można. Czy ona go nienawidzi?...
Spoczątku zdawało jej się, że tak, ale teraz?... Stwierdziła, że go się boi, i zdziwiła się, że to jej nie sprawia przykrości. Odezwał się w niej jakiś prainstynkt. który sprawiał, że lęk wobec mężczyzny łączył się z jakiemś prawie rozkosznem uczuciem. W jej myślach odbywał się szybko wielki przewrót. Przestało jej robić przyjemność stwierdzanie własnej wyższości nad mężczyznami, panowanie nad nimi, odbieranie od nich hołdów. Takich
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/104
Ta strona została przepisana.
102