Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/107

Ta strona została przepisana.

przed wybuchem wielkiej wojny spostrzegł, że grupa zaczęła energicznie szerzyć sympatje dla Niemców i z zawziętością zwalczać tych, którzy byli ich wrogami. Znał on potęgę Niemiec dobrze i zamiary ich względem Polski rozumiał. Widział, że ci, z którymi on jest związany, dążą do wydania Polski w ręce najstraszniejszych wrogów. Na jednem więc z posiedzeń grupy zabrał głos i usiłował przekonać ich, że są na złej drodze. Ale oni słuchali go z niechęcią — nie próbowali nawet zbijać jego wywodów. Widział, że idą za jakimś nakazem, któremu nie są zdolni, czy nie chcą się opierać, i że on będzie musiał iść za nimi. Wtedy sumienie się w nim zbudziło...
— “Powiedz mu nietylko — to są słowa stryja pańskiego — co się działo koło mnie, ale i co się we mnie działo; to ważniejsze.” Dlatego muszę na krótko przerwać swoje opowiadanie. Pan Alfred wtedy, kiedym go poznał, był człowiekiem głębokiego sumienia. Widziało się, że przemyślał wiele, przetrawił w duszy wszelkie wątpliwości moralne swego położenia, wiedział mocno, co jest złe, a co dobre. Ale niezawsze był takim... Nie chcę powiedzieć, żeby był kiedykolwiek złym — był tylko powierzchownym moralnie, żył, nie zaglądając do głębi swego sumienia. Iluż to ludzi, panie, którzy wcale nie są złymi, żyje bez sumienia, bez ścisłego zważenia tego, co jest złe i dobre, bez poczucia odpowiedzialności. Postępują poprawnie, bo dbają, o opinję, w lepszym zaś razie, bo sami siebie szanują. Ale nigdy nie próbują sądzić siebie samych, pociągać siebie do odpowiedzialności za to, co zrobili, odpowiedzieć przed sumieniem, czy postąpili dobrze, czy to, co zrobili, nie jest wielkim, śmiertelnym grzechem. Ta płytkość moralna jest najczęściej udziałem ludzi, którym się powodzi, którym życie płynie gładko, bez wielkich przeszkód, bez katastrof...
Twardowski słuchając zastanawiał się, skąd ten prosty proboszcz wiejski doszedł do takich rozważań i do takich głębokich poglądów na duszę, na sumienia ludzkie...
— Takim był do owego czasu pan Alfred — ciągnął proboszcz. — Był człowiekiem, jak się mówi, porządnym. Nikt mu nie mógł zarzucić, żeby zrobił co brzydkiego. Wśród ludzi, prowadzących interesy, był gwiazdą; honorowy, słowny, otwarty, nie używał nigdy podstępu, współzawodniczył lojalnie, pieniądze robił uczciwie. Sam się szanował i ludzie go szanowali. Pozatem mało rzeczy go obchodziło: nie miał czasu ani na zajmowanie się innemi sprawami, ani na głębsze zastanawianie się nad sobą. Należał do “grabarzy” i nigdy nie zadawał sobie pytania, czy to jest moralne, w jakiem położeniu go to stawia wobec innych ludzi i wobec społeczeństwa. Nie przeszkadzały mu skrupuły religijne, bo religijnie był obojętny. Był z pochodzenia katolikiem, nigdy nic przeciw religji nie robił, ale ona go nie obchodziła. Ot, taki, jak i wielu innych.... Był Polakiem nietylko z pochodzenia, ale i z przekonania. Poczytałby za obelgę, gdyby mu kto powiedział, że jest złym Polakiem. Przeciwnie, uważał, iż ma zasługi dla Polski przez to, że pracuje uczciwie i pożytecznie, przyczynia się do wzbogacenia kraju, daje pracę i chleb wielu rodakom, a i przez to, że będąc Polakiem, posiada poważną pozycję wśród obcych. Na to, żeby robić cokolwiek więcej dla Polski, nie miał czasu. Nie uważał też, żeby z jego polskością kłóciło się należenie do międzynarodowej organizacji, która mu ułatwia stosunki w świecie. Dopiero w ostatnich latach zaczął mieć w tym względzie pewne wątpliwości...
— I oto naraz stanął wobec wielkiego zagadnienia. Mając duże stosunki w świecie finansowym zagranicą, słyszał nieraz poufne rozmowy, które

105