Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/109

Ta strona została przepisana.

do majątku: głownem tego majątku źródłem miały być pieniądze, otrzymywane od rządu rosyjskiego, którego był rzekomo agentem politycznym i szpiegiem. W innych sferach szerzono podrywające mu kredyt pogłoski o bliskiem jego bankructwie. Śmiał się z tego, to znów gniewał się, ale to go nie zniechęcało do walki. Wypowiadał wszędzie głośno swoje poglądy polityczne, w poważnych kołach wygłaszał referaty o grożącem Polsce niebezpieczeństwie, o intrygach niemieckich w naszym kraju, o roli żydów i tajnych organizacyj. Założył nawet pismo, które otwarcie wskazywało grabarzy jako organizację pracującą dla interesów niemieckich. Niebawem spostrzegł, że interesy jego zaczynają cierpieć, że skryta robota przeciw niemu może go sczasem do dużych strat doprowadzić. Wtedy powiedział sobie, że ma dosyć pieniędzy, i zaczął likwidować swe interesy.
— Zaczęli mu przysyłać listy z pogróżkami. Dostał nawet wyrok śmierci z podpisem jakiejś rewolucyjnej organizacji, o której nigdy nie słyszał. Dokonano nań napadu w nocy, gdy wysiadał przed swym domem z automobilu. Uratowała go zimna krew i pomoc szofera.
— Ale mu zadali jeden cios potężny. Pan Alfred w owym czasie miał się żenić. Kochał kobietę głęboką miłością, jaką może kochać tylko dojrzały, silny mężczyzna czterdziestoletni, który z całą świadomością dokonał wyboru. Miał jej wzajemność i obiecywał sobie wielkie szczęście. Przyszli do jej rodziców i powiedzieli im, że jest on nieuleczalnie chory, zagrożony obłąkaniem. Ona temu nie chciała wierzyć. Przyprowadzili wszakże tak poważnych świadków, dostarczyli tak niezbitych dowodów, że rodziców przekonali, a wkońcu uwierzyła i ona. Uciekła z Warszawy, zostawiając mu list z pożegnaniem na zawsze. Wkrótce wyszła za innego, za wdowca po swej siostrze, szukając ocalenia przed warjatem...
— Pani Czarnkowska — szepnął Zbigniew.
Ksiądz spojrzał nań zdziwiony i przytaknął głową.
— Nieszczęśliwa ofiara ludzkiej podłości... To był cios potężny, który go złamał. Odtąd już nie miał tej siły, tej pewności siebie w prowadzonej walce, czuł, że nieprzyjaciel umie uderzać skutecznie. Walczyć nie przestał... Coraz mniej wszakże wierzył w skuteczność swych wysiłków, coraz więcej się gryzł... Wszedł w siebie, rozmyślał nad swojem życiem, zaczął na nie patrzeć jako na jeden wielki błąd, oskarżał siebie przed sobą samym, sądził siebie niemal jak zbrodniarza. “Jestem drugim Twardowskim — mówił potem do mnie — który sprzedał duszę djabłu.” Te rozmyślania doprowadziły go do Boga. Kiedym go poznał, był to szczery, głęboki, mądry katolik, człowiek, któregobym nazwał świętym, gdyby nie ta nieubłagana nienawiść, którą zawsze żywił dla wrogów. Dla innych ludzi wszakże miał więcej miłości, niż jakikolwiek inny człowiek, któregom w życiu widział. Nie śmiał myśleć o tem, że pan jego walkę podejmie, i nie chciał jej panu narzucać...
— Ale jestem pewien, że tego pragnął — zakończył Zbigniew.
Ksiądz milczał.
Przez długą chwilę siedzieli obaj, nie mówiąc ani słowa.
— Cóż mam więcej panu powiedzieć — rzekł ksiądz. — Resztę pan wie lepiej ode mnie.
Twardowski wyciągnął rękę do księdza.
— Dziękuję — rzekł. — Teraz już wiem wszystko, co mi potrzeba. Dowiedziałem się na czas. Właśnie w tej chwili tego mi brakowało. Wiele

107