Z otwartych drzwi wybiegł służący, który pomógł im wysiąść i, wprowadziwszy do obszernego przedpokoju, zdjął z nich futra. Grzegorz znikł niepostrzeżenie.
Wnet otwarły się drzwi do wielkiego, dobrze oświetlonego hallu — dom był widocznie zbudowany po angielsku — ze schodami, prowadzącemi na gorę. W ogromnym kominku paliły się z trzaskiem całe szczapy sosnowe.
Na środku stał ubrany w czarny surdut Grzegorz, trzymając w ręku tacę z bochenkiem chleba i solniczką. Skłonił się nisko w milczeniu i podał tacę Twardowskiemu, starym zwyczajem witając nowego pana chlebem i solą.
Twardowski podziękował. Kiedy stawiał tacę na stole, widok jego padł na stojącego przy drzwiach dużego psa, rasowego wilka, który się lekko najeżył, warcząc ścicha. Lubił widocznie psy i znał się na nich, bo stał wpatrzony w piękne zwierzę.
— Jak się nazywa — zapytał Grzegorza.
— Piorun.
— Piorun! — powtórzył głośno Twardowski.
Pies ruszył z miejsca powoli, nieśmiało. Zbliżył się do niego, węsząc ostrożnie. Naraz zaskomlał radośnie, stanął na tylnych łapach, przednie oparł o piersi Twardowskiego i wyciągnął mordę ku jego twarzy. Gdy nowy pan zaczął go głaskać, przytulił głowę do jego piersi.
Grzegorz stał osłupiały, z otwartemi ustami.
— Nie rozumiem, proszę jaśnie pana, co się stało. Ten pies nie da do siebie dostąpić nikomu obcemu. Chyba mądry, zrozumiał, że to teraz jego pan.
Twardowski dalej głaskał psa.
— Tyś wcale nie taki mądry, jak Grzegorz myśli — śmiejąc się, mówił do zwierzęcia — tylko ty masz nos. Zwęszyłeś swego, prawda?...
Grzegorz kręcił głową: widocznie mówił sobie, że nowy dziedzic ma jakiś tajemniczy sposób zaprzyjaźniania się z psami. Patrzył na Twardowskiego z podziwem i trochę z obawą.
Osiecki, który się przyglądał tej scenie zboku, zauważył sceptycznie:
— Nie musi to taki być zły pies, jak Grzegorz mówi.
— Niech pan podejdzie — rzekł Twardowski.
Adwokat powoli się zbliżył. Pies nagle najeżył się, warknął groźnie i wystawił nań otwartą paszczę, w białe kły uzbrojoną. Adwokat się cofnął, a pies warknął drugi raz mocniej i chciał się rzucić za nim, gdy Twardowski krzyknął ostro:
— Piorun!
Pies natychmiast złagodniał i przypadł mu do nóg pokornie, tylko jeszcze warczał ścicha przez chwilę, zanim się całkowicie uspokoił.
— Dobry pies — rzekł Twardowski. — On jest już mój.
Nachylił się nad Piorunem, głaszcząc go po karku.
Grzegorz patrzył nań z coraz większym podziwem, adwokat zaś miał minę zmieszaną wobec niezrozumiałego zjawiska.
— Pański stryj — rzekł — był dziwny człowiek, ale pan jest jeszcze dziwniejszy.
Twardowski uśmiechnął się, rozumiejąc, że rozsądny prawnik ma go trochę za warjata.
— No, panie mecenasie — rzekł — tu, przy tym kominku będzie nam dobrze. Usiądźmy i pomówmy, zanim nam jeść dadzą.
— Obiad może być za godzinę — poinformował Grzegorz.
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/11
Ta strona została przepisana.
9