Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/115

Ta strona została przepisana.

łotrów, którzy używają tej potęgi, jaką jest tajna organizacja, do swoich osobistych, nikczemnych celów. Są tam jeszcze więksi od pana.
Culmer się zerwał.
Twardowski spokojnie powstał z miejsca.
— Jak pan widzi, znam was nieźle. Wiem dużo, bardzo dużo faktów, nad któremi się tu nie rozwodzę. Zużytkuję je w walce z wami. Dowidzenia. Jeszcze się pewnie zobaczymy.
— Wątpię — odrzekł nieuprzejmy gospodarz.
— Jeszcze słowo — rzekł Twardowski. — Niepotrzebnie tracicie czas, prowadząc dochodzenie o mnie w Paryżu. Nic nie znajdziecie, żadnego skandalu, żadnego, najdrobniejszego nawet występku. Jestem człowiekiem, który nic ze swej przeszłości nie ma do ukrycia. I to moja wielka siła, którą pan odczuje, panie Kulmer.
Wracał do domu piechotą. Przed domem stała jego limuzyna, z przy niej na chodniku stał Marek. Ujrzawszy zbliżającego się pana, szofer się wyprostował.
— Grzegorz jest w mieszkaniu — zaraportował. — Ksiądz proboszcz przysłał do nas wczoraj wieczór i kazał wcześnie rano jechać do Warszawy.
Twardowski przypomniał sobie, że proboszcz przy pożegnaniu obiecał mu przysłać Grzegorza i samochód.
Dom posiadał garaż, należący do jego właściciela, a w mieszkaniu był pokój na pomieszczenie Grzegorza i szofera.
— Aż za dobrze będę strzeżony — rzekł do siebie Twardowski.
W przed pokoju rzucił mu się na piersi Piorun.
— A ty co ty robisz? — zawołał Twardowski. — Pocoście biednego psa przywieźli do miasta? — zwrócił się do Grzegorza, który go witał głębokim ukłonem.
— On się tu może bardzo przydać, proszę, pana. Niewiadomo, co się zdarzy. A coby robił na wsi, gdy ani pana, ani mnie niema.
Piorun rzucił porozumiewawcze spojrzenie Grzegorzowi, zauważywszy, że o nim mówi, ale stał ciągle, oparty o piersi pana i wyciągał mordę ku jego twarzy, usiłując zbyt poufale z nim się przywitać. Dopiero, gdy pan zburczał go dobrodusznie za włóczenie się daleko od domu, zaczął słuchać ze skupieniem, ale widać było, że nie bierze nagany na serjo. Manifestował ogonem, że spotkanie z panem wynagrodziło mu nudną podróż automobilem. Mrukiem zadowolenia odpowiedział, gdy Twardowski swoim zwyczajem gniótł mu kark mocno; potem stanął na cztery łapy i starał się ani na chwilę pana nie odstępować.
Wchodząc do gabinetu, Twardowski zawołał za sobą Grzegorza.
— Zdaje się — rzekł — że tęsknisz za swoim Kolmarem. On się właściwie nazywa Kulmer. Masz tu jego imię, nazwisko i adres. Powłócz się trochę w tamtej okolicy, to go zobaczysz. Tylko pamiętaj, że ma teraz dłuższą brodę i że od owego czasu osiwiał. Jest całkiem biały.
— Już ja go poznam, choćby po oczach.
— Tylko, żeby on ciebie nie widział.
— Może pan być spokojny.
Zapytał siłacza, czy nie mógłby mu znaleźć paru ludzi, którzyby chodzili za Culmerem i wywiedzieli się, co on robi w dzień i wieczorem, u kogo bywa, kto są jego przyjaciele i t. d. Musieliby to być ludzie sprytni; dostaliby przyzwoite wynagrodzenie.
Grzegorz go zapewnił, że ludzi nie brak, tylko trzeba ich znaleźć. Miał

113