Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/118

Ta strona została przepisana.

— Jest pan podobny do swego stryja, jakby pan był jego rodzonym synem.
— Pan go znał? — zapytał Twardowski skwapliwie.
— Poznałem go na parę lat przed wybuchem wojny światowej i nawet zbliżyliśmy się politycznie. Wkrótce po wybuchu wojny znikł z widowni i od tego czasu już go nie widziałem. Napisałem nawet raz artykuł przeciw kanalji, która go napadała i prześladowała oszczerstwami. Zdaje mi się, że rozumiem tragedję tego człowieka: on musiał należeć do grabarzy i porzucił ich, gdy zobaczył, do czego zmierzają. Za to przedewszystkiem mścili się na nim. Niestety, był to indywidualista, nieumiejący zgrywać swych wysiłków z działalnością innych ludzi, podobnie jak on myślących. Szedł samopas, walczył na własną rękę i został pobity.
— Spotykam dopiero drugiego człowieka, który mówi o nim prawdę — rzekł Twardowski. — Pan się słusznie domyślił, że on opuścił grabarzy i że był z nimi w walce. Ja to dziś wiem pozytywnie. Teraz ja z nimi walczę. Tylko ja nigdy do nich nie należałem, choć chcieli mnie wciągnąć.
— Pan nie popełnia jego błędu, rozumie pan potrzebę organizacji... choć jest pan także niemałym indywidualistą.
Twardowski spojrzał bystro na starca.
— W czem pan to widzi — zapytał.
— Pomówimy kiedy o tem, gdy będę zdrowszy. Choć i wtedy może się nie wytłumaczę jasno. Pan jest psychologiem i wie pan niezawodnie, że w diagnozie psychologicznej, jak w lekarskiej, buduje się często na znamionach i objawach prawie nieuchwytnych, niedających się ująć w formułę.
— Zdaje się, że zacznę się uczyć od pana psychologji — zauważył Twardowski.
— Niech pan nie przesadza. Nie znaczy to, żeby nie było rzeczy, którychbym mógł pana nauczyć. I napewno byłoby bardzo dobrze, żeby się pan ich ode mnie dowiedział. Za mało zna pan Polskę.
— Prawie jej nie znam. I naukę z wdzięcznością przyjmę. Czy pozwoli pan się odwiedzać?
— Każdego dnia popołudniu, gdy pan nie będzie miał nic do roboty, niech pan sobie mnie przypomni i niech pan wie, że mile będzie widziany.
W ciągu najbliższych dni Twardowski dwa razy odwiedził Grzybowskiego.
Jemu jednemu opowiedział całe swoje przejście z Culmerem.
Stary się ogromnie całą sprawą zainteresował: wypytywał o najdrobniejsze szczegóły. Miał coś w sobie, co zmuszało do całkowitej szczerości. Była to przedewszystkiem jego szczerość, bezwzględna, czasami wprost brutalna.
Toteż Twardowski za trzecim u niego pobytem bez ogródek wypowiedział wszystko, co myśli o swoich nowych przyjaciołach. Porównywał ich z ludźmi na Zachodzie i wykazywał ich niższość pod każdym względem.
— Dobrze pan podpatrzył — rzekł Grzybowski — ich wady i słabe strony. Zczasem dojrzy pan ich więcej. Ale wielu z nich ma jedną, ogromną wyższość nad ludźmi na Zachodzie i... nad panem.
Twardowski czekał, co dalej usłyszy.
— Na Zachodzie odbył się pewien proces w duszach ludzkich — pod jakiemi wpływami, o tem dałoby się dużo powiedzieć — który tak zindywidualizował ludzi, że to już staje się niebezpiecznem. Człowiek tam w każdej sprawie, do której się bierze, musi mieć jakiś swój cel osobisty. W chwilach wielkich, niezwykłych, jak naprzykład ostatnia wojna, umie się poświęcić, często także z motywu osobistego — dlatego, że jemu, szanującemu się człowiekowi, nie wolno inaczej postąpić. W normalnem atoli życiu myśli

116