które można było obalić przytoczeniem jednego, nieznanego mu faktu, ale nieraz robił uogólnienia genjalne, na które się nikt przed nim nie zdobył.
Twardowski, rozmawiając z nim, porównywał go z wybitnymi uczonymi na Zachodzie, których znał wielu i znał blisko. Tamci niezawodnie patrzyliby nań, jako na umysł chaotyczny, odbiegający ciągle od przedmiotu, nieznający niczego gruntownie, robiący uogólnienia lekkomyślne, niepoważne; a jednak mózgi tamtych w porównaniu z jego mózgiem, zamkniętym w szerokiej, pękatej czaszce, pracowały słabo. I mówił sobie, że gdyby ten człowiek przeszedł był należytą szkołę i poświęcił się nauce, niewątpliwie zrobiłby rzeczy genjalne. Raz mu to nawet powiedział, na co usłyszał:
— Co tam, panie, nauka: nigdybym w niej nie usiedział. Ważniejsza rzecz robić życie, robić porządną Polskę.
Niewątpliwie, człowiek z temperamentem Grzybowskiego w pracy naukowej byłby nie wytrzymał.
Twardowski, przyszedłszy do niego ze swemi myślami o znaczeniu celowo organizowanej sugestji, stwierdził, że ten przedmiot nie był dla Grzybowskiego nowy, że myślał on o nim wiele i miał nań swoje poglądy, niezbyt uporządkowane, niezawsze uzasadnione, ale często uderzająco trafne. Rzucił mu szereg myśli, czasami świetnych, które tylko wymagały należytego rozwinięcia, metodycznego opracowania i gruntownego uzasadnienia.
I myślał sobie, że w Polsce można czasami znaleźć to, czego się nie znajdzie na Zachodzie. Spotyka się tu ludzi, którzy w porównaniu z ludźmi na Zachodzie są, jak książki źle opracowane, niewykończone należycie, ale pełne myśli niepospolitych, w porównaniu z dziełami poprawnemi, wykończonemi według zgóry powziętego planu, ale zawierającemi mało nowego. Wszak i ksiądz Rybarzewski to bardzo ciekawa książka. Tylko czytelnik zachodni pewnieby się na nim nie poznał. Jeszcze mniej poznałby się na Grzybowskim.
Te refleksje coraz bardziej oddalały duszę Twardowskiego od Zachodu, a przywiązywały ją do Polski. Polska zaś coraz mniej wydawała mu się ogonem Zachodu, jego słabem, wykoszlawionem odbiciem, a coraz więcej czemś swoistem, zdolnem stać na własnych nogach, zdolnem coś dać Zachodowi, coś niepośledniej wartości. Tylko ona sama jeszcze tego nie rozumie i nie ma w tym kierunku ambicyj.
Pod koniec rozmowy Grzybowski, skręcając swoim zwyczajem wbok od dyskutowanego przedmiotu, powiedział Twardowskiemu:
— Najważniejsze ze wszystkiego jest to, że pan nie jest tak skrajnie osobisty, jak się pan wydaje. Przekonywam się, że wychowanie zachodnie zrobiło pana mocniejszym człowiekiem, niżby pan był, gdyby się wychowywał w Polsce; ale nie zabiło w panu tego, co jest naszą wyższością nad ludźmi zachodnimi. Pan ma mocne instynkty, wiążące pana z narodem: siedzi w panu porządny Polak. I widzę, że pan zaczyna wysoko cenić te instynkty w sobie i w innych. To najważniejsze: już nie boję się pańskiego wpływu na moich przyjaciół.
— A dotychczas pan go się bał? — zapytał z uśmiechem Twardowski.
— Tak. Nie wiem, czy będę żył jeszcze miesiąc, czy parę miesięcy, czy rok. Na więcej liczyć bodaj nie mogę. Najwięcej ze wszystkiego obchodzą mię ludzie, którzy po mnie zostaną. Przyglądam się wybitniejszym, tym, którzy będą innych za sobą prowadzili. Co oni przedstawiają Staram się ocenić ich energję, ich dążenia polityczne, ich idee ogólne; ale najwięcej mię obchodzi ich oblicze moralne. Najważniejsze jest to, czy posiadają tę
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/121
Ta strona została przepisana.
119