zanikającą na Zachodzie, a pod wpływem Zachodu rozkładającą się u nas zdolność przystępowania do sprawy publicznej bezinteresownie, nie uzależniając jej od swych celów osobistych. Dopiero co powiedzieliśmy sobie, skąd się ta zdolność rodzi i co ją niszczy, i zgodziliśmy się w naszych poglądach.
Zamyślił się chwilę, poczem zaczął mówić głosem podniesionym, jakby pobudzonym gniewem:
— Człowiek zachodni, gdy zatraca tę zdolność, gdy zaczyna się kierować wyłącznie swemi celami osobistemi, swym egoizmem, ma na ratunek swoją mocną indywidualność, swój wyrobiony charakter, a obok tego starą, tradycyjną dyscyplinę, utrwalone nałogi moralne, mocne poczucie prawa, wreszcie szereg instytucyj, trzymających go w karbach. Jako egoista jest skutkiem tego bardzo często egoistą poprawnym. Polak zaś, który go naśladuje, przy swej słabej indywidualności, przy niewyrobionym charakterze, przy chwiejności naszych dobrych nałogów, przy slabem poczuciu prawa, przy braku instytucyj, mających w społeczeństwie mocne korzenie — gdy się rządzi bezwzględnym egoizmem, osobistemi wyłącznie celami, staje się pospolitą świnią. Tak, panie, świnią — wszelkie inne określenie będzie nieścisłe.
Używszy tego mocnego wyrazu, jakby wyładował gniew i głosem już spokojnym dodał:
— Dla nas jedyny ratunek mieć na czele naszego życia jaknajwięcej ludzi z mocnemi instynktami, wiążącemi człowieka z ojczyzną i nakazującemi służyć jej bezinteresownie, poświęcać dla niej cele osobiste, gdy sprawa tego w ym aga; ludzi, którzy posiadają to, cośmy nazwali w naszej rozmowie nieosobistym stosunkiem do sprawy publicznej, do spraw narodu. Dziś upewniłem się, że pan takich ludzi będzie szukał i swoim wpływem będzie ich wyrabiał. Ze wszystkiego, o czem mówiliśmy, to dla m nie najważniejsze.
Wyszedłszy od Grzybowskiego, Twardowski stwierdził, że zdobył coś nietylko do swojej książki.
— Jedyny naród, z którym można pracować i robić interesy, to Anglicy — rzekł pan Czarnkowski, podnosząc oczy od gazety.
Audytorium do którego to zdanie było zwrócone, składało się z pani Czarnkowskiej i panny Wandy. Pili we troje kawę, przeglądając listy i gazety. Pierwsze śniadanie było chwilą, w której pan Czarnkowski najwięcej się udzielał żonie i córce. Resztę dnia zabierały mu interesy, życie towarzyskie i klub, inaczej bridge lub pikieta.
Wrócił przed paru dniami z Paryża: miał świeże wrażenia zagraniczne, któremi się chętnie dzielił z otoczeniem, i było sporo nowych plotek miejscowych, których chętnie słuchał.
Żona i córka zauważyły, że jest jakiś przyjemnie podniecony i rozmowniejszy niż zwykle.
Rozwijał dalej wygłoszony przed chwilą pogląd:
— Nic się na nich nie odbiła wielka wojna, której skutki tak wszyscy odczuwamy. Zawsze spokojni, solidni: w prowadzeniu interesów nie widać u nich tej nerwowej spekulacji, która po wojnie zapanowała wszędzie. Toteż interesy u nich idą tak, jakby nic wielkiego w świece się nie stało. Niechętnie dopuszczają do nich cudzoziemców, ale temu dziwić się nie można.
— Ja myślę, tatku, że i tam są rozmaici ludzie, lepsi i gorsi, i pewnie nie