Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/126

Ta strona została przepisana.

Twardowski, wspominając o panu Czarnkowskim, myślał o tem, że nieprzyjaźń pana domu psuje swobodę jego stosunków z paniami. Teraz spostrzegł, że Wanda myśli o ojcu, jako o możliwej przeszkodzie na później, w sprawach następnego rozdziału, jak to nazwała. To nieporozumienie nie zmartwiło go wcale.
Dziewczyna wypytywała go uparcie o to, jak będzie walczył ze swymi wrogami, czy walka ta długo będzie trwała i czy ona nie mogłaby się w niej przydać do czegoś ważniejszego, niż kłócenie się z oszczercami salonowymi. Widoczne było, że całą sprawę Twardowskiego traktuje już jako swoją.
Tak Twardowski wrócił do swobodnych przyjacielskich stosunków z dziewczyną, dla której miał dużo więcej niż przyjaźń. Czy na długo?...
Tymczasem organizacja ataku na Culmera i jego bandę posuwała się szybko naprzód. Padły pierwsze strzały w prasie.
Grzegorz codzień składał raporty na podstawie doniesień paru ludzi, których sobie znalazł. Były one różnej wartości. Często przychodziły rzeczy błahe, aż rozśmieszające, ale całość składała się na wcale dokładny obraz życia czcigodnego mecenasa i jego stosunków. Twardowski sformował sobie już wcale długą listę osób, z któremi Culmer żył bliżej, i dostarczał cennych nieraz informacyj towarzyszom. Z doniesień ludzi Grzegorza okazało się, że i życie prywatne białogrzywego patrjarchy miało ciekawe tajemnice. Był to un vicieux (polskiego wyrazu Twardowski nie mógł znaleźć), który z paru towarzyszami uprawiał zabawy, uwzględniane nawet przez kodeks karny. Nie zdziwiło to Twardowskiego. Znał on w szerokim świecie ludzi, cieszących się powagą i rozgłosem, którzy mieli podobną i równie dobrze zakonspirowaną stronę swojego życia...
Culmer rychło poczuł, że nieprzyjaciel przeszedł do ataku.
Profesor Topoliński skarżył mu się że na uniwersytecie praca już nie idzie tak spokojnie, jak dotychczas. Napotyka ona na coraz wyraźniej zorganizowany opór. Nie wszystko już się udaje, a ludzie, dotychczas poważani i mający posłuch, zaczynają się spotykać z ostrą krytyką, lekceważeniem i szyderstwem.
W prasie zjawiły się napaści na grabarzy, co gorsza, nie ogólnikowe, ale oparte na faktach i znajomości rzeczy. To, co uważano dotychczas za dobrze chowaną tajemnicę, przeciwnicy zaczęli bez ceremonji dyskutować publicznie. Widać w tem plan: zaczęto od rzeczy mniejszych i stopniowo przechodzi się do coraz ważniejszych, mających coraz większe znaczenie. Dokąd to może zajść, jeżeli się kampanji nie położy kresu? Ale jak to zrobić?...
Jego samego, Culmera, o którym mówiono dotychczas ze czcią i uznaniem, zaczynają zaczepiać. Robią to narazie ostrożnie, zwykle bez wymienienia nazwiska, chociaż dość przejrzyście. Ale i tu czuć stopniowe wzmacnianie ataku. Już go znajomi zapytują, co to znaczy. Przy nim się oburzają, ale znał ich dobrze: pewnie zaczynają sobie mówić, że niema dymu bez ognia...
Zaczął go strach ogarniać. Bał się o swoje stanowisko nietylko w miejscowem społeczeństwie, ale i u swoich władz zagranicą.
Stamtąd przysłano mu numer katolickiego pisma francuskiego, w którem zjawiła się bardzo zjadliwa korespondencja o grabarzach w Polsce. Niebawem przyszedł list, zapowiadający w krótkim czasie przyjazd do Warszawy bardzo znacznej osobistości, widocznie na inspekcję. Czuł z tego listu, że tam zaufanie do niego nieco się zachwiało. Tego się bał najwięcej.
Za tą całą robotą stoi Twardowski — niema żadnej wątpliwości. I niebez-

124