— Tylko to — odrzekł adwokat, wyciągając z kieszeni i podając mu niewielką kopertę, zapieczętowaną czerwonym lakiem.
Twardowski przeczytał swe imię i nazwisko, wypisane ręką zmarłego stryja, obejrzał pieczęć z rodzinnym herbem i otworzył kopertę.
W środku była tylko pożółkła kartka papieru z wypisaną na maszynie wskazówką, jak otwierać kasę ogniotrwałą. Nic więcej.
— Może w kasie jest jakie pismo dla mnie? — zapytał.
— Napewno niema. Przed śmiercią stryj pański pokazał mi jej zawartość: podręczna gotówka, trochę kosztowności, wreszcie klucze od szaf i szuflad.
Z wyrazem zawodu na twarzy Twardowski zamilkł na chwilę, poczem przeszedł na inny przedmiot.
— Stryj mój miał niezawodnie duże stosunki w kraju?
— Niegdyś tak. Jeszcze niespełna dwadzieścia lat temu pan Alfred Twardowski był w Warszawie znaną i popularną osobistością. Od chwili wszakże zlikwidowania swych interesów zerwał wszelkie stosunki: nigdzie me bywał, nikogo nie przyjmował. Proboszcz, doktór i ja byliśmy jedynymi ludźmi, których widywał u siebie.
— Czy wie pan, dlaczego?
— Nie wiem.
— Kiedy pan został jego adwokatem?
— W roku 1911.
— Przedtem go pan znał?
— Nie, ale wiele o nim słyszałem. Miał reputację człowieka mądrego, przedsiębiorczego, a jednocześnie bardzo honorowego. Mówiono o nim tylko dobrze. Widocznie atoli zrobił sobie potężnych wrogów, gdyż w krótkim czasie stanowisko jego się popsuło. Jako jego adwokat mogłem stwierdzić, że nie było do tego żadnych podstaw. Wątpię, aby w świecie przemysłu i finansów można było znaleźć bardziej prawego człowieka.
— Coż mu zarzucano?
— Do mnie nic określonego nie dochodziło. Wiedziałem tylko, że otacza go jakaś atmosfera niechęci. Może to właśnie wpłynęło na wycofanie się jego z interesów. Zresztą miał dosyć pieniędzy, a że był nieżonaty i bezdzietny, nie miał bodźca do robienia ich więcej.
Twardowski posępnie się zamyślił. Rozmowa z adwokatem utwierdziła go w przekonaniu, że w przeszłości stryja tkwiła jakaś wielka zagadka, ale mu me dała klucza do jej rozwiązania. Ta zagadka już go zaczęła dręczyć: w ostatnich latach bardzo zbliżył się ze stryjem — tyle mu zawdzięczał. Z tą zagadką wreszcie mogło się wiązać pochodzenie majątku, który obecnie dziedziczył. Majątek to był nadspodziewanie wielki. Twardowski widział w swem życiu bogaczów, posiadających fortuny, wobec których jego kilka miljonów były drobiazgiem. Ale te fortuny były uwięzione w rozmaitych przedsięwzięciach i nakładały na ich właścicieli zobowiązania, które czyniły ich niewolnikami posiadanego bogactwa. Tymczasem on, człowiek o skromnych potrzebach materjalnych, wolny, bez żadnych obowiązków względem kogokolwiek, dostał znaczne pieniądze, z któremi może robić, co mu się podoba. Uważał więc siebie za bogatszego od tamtych. Jego pieniądze mogą się stać wielką siłą, o ile użyje ich umiejętnie. T o może być bardzo ciekawe...
Nowa myśl przemknęła mu przez głowę.
— Czy ktokolwiek poza panem wie, jaki majątek stryj pozostawił? — zapytał adwokata.
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/13
Ta strona została przepisana.
11