Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/130

Ta strona została przepisana.

— Wiem, co było, i trochę tego, co będzie.
— Co będzie?
— Chce pani, żebym powiedział?
— Niech pan powie.
— Młody Culmer zaproponuje pani powrót do majątku rodzinnego.
— Nie rozumiem.
— Oświadczy się o rękę pani.
Skoczyła jak oparzona.
— Co, ten Żyd? Jak pan śmiał to powiedzieć!
Twardowski wziął jej rękę i pocałował. Gniew nagle znikł z jej twarzy.
— Panno Wando — rzekł — nigdybym sobie na taki żart nie pozwolił. Ja wiem, rozumie pani? — wiem, że on to zrobi, jeżeli... jeżeli nie znajdzie się przedtem w więzieniu. Lepiej, żeby pani była na to przygotowana.
— Skądże pan to wszystko wie?
— Tymczasem jeszcze pani nie powiem. Ale wkrótce dowie się pani wszystkiego.
— Wie pan, że on raz był u nas: wstrętny Żyd, pozujący na Anglika.
— Tak. Tymczasem mamy ważniejsze rzeczy przed sobą. Mam nadzieję, że uda się majątek państwa odebrać.
— Nie rozumiem znowu. Komu pan odbierze?
— Złodziejowi. On został ukradziony i ja go odbiorę.
— Wie pan, w głowie mi się kręci. To, co słyszę, powinno być niemożliwe, nieprawdopodobne. A jednak jakiś głos w głębi mej duszy nakazuje mi wierzyć we wszystko, co pan mówi.
— To dobry głos: niech pani idzie za nim — odrzekł z uśmiechem. — Dziś będę musiał pożegnać panią na dłużej. Wyjadę na noc do Londynu. Niema ani chwili do stracenia.
Na twarzy panny Czarnkowskiej odmalowało się przerażenie.
— Muszę — tłumaczył jej — zdobyć materjał do walki ze złodziejem.
Nie śmiała pytać o nic. Ale widział, że chciałaby wiedzieć coś więcej.
— Powiem pani — rzekł — tylko to, że tym złodziejem jest stary Culmer, że obrabowanie was z majątku oddawa uplanował i z przebiegłością nikczemnika wykonał...
— A tatko tak w niego wierzy!
— W tem właśnie leży źródło całej katastrofy. Do planu jego należy zrobienie pani swą synową. Proszę mi wybaczyć, żem się jeszcze raz z tem wyrwał...
— Nie, już się nie gniewam. Lepiej, że wiem o tem zgóry.
Twardowski powstał.
— Teraz panią pożegnam. Trzeba się śpieszyć; mam jeszcze dużo do załatwienia przed wyjazdem.
Dźwignęła się niechętnie z krzesła i wyciągnęła do niego rękę. Twardowski miał wrażenie, że dziewczyna boi się tego pożegnania.
— Kiedy pan wróci?
— Nie wiem. Ani dnia dłużej nie zabawię, niż będzie potrzeba. Myślę, że z tydzień, może trochę więcej...
Nagle uderzył się ręką w czoło.
— Ach, jakiż ze mnie głupiec! Byłbym zapomniał o najważniejszej narazie rzeczy. Siadajmy.

128