zawrotną szybkością wypadków. Zapytywała siebie, dlaczego jej się w głowie nie kręci... Po dłuższem zastanowieniu znalazła odpowiedź. Wyobraziła sobie, że jest na morzu: naokół szaleje burza, ale ona się nie boi: ją niesie statek, który nie zatonie, i wyląduje w bezpiecznym porcie.
Państwo Czarnkowscy siedzieli przy stole, przy którym pan zdążył już pani powiedzieć, że jej posag utonął razem z majątkiem jego i córki. Podnieśli głowy, gdy Wanda weszła, i ze zdziwieniem patrzyli na jej pogodną, pewną siebie minę.
Gdy podeszła przywitać się z ojcem, ten wziął ją obiema dłońmi za głowę, pocałował w czoło i rzekł tragicznym głosem:
— Piękny ci los zgotowałem!
Znajdował się w stanie całkowitej prostracji. Nędza, zdeklasowanie, zniszczenie życia jedynemu dziecku, wreszcie — co go może najwięcej bolało — wystawienie na powszechne szyderstwo. On, który się uważał za głowę do interesów, stracił wszystko w tak skandalicznie głupi sposób...
— Niech tatko nie rozpacza — rzekła córka prawie wesoło — wszystko będzie jaknajlepiej.
Czarnkowscy spojrzeli na Wandę, przerażeni jej dobrym humorem. Nigdy jej nie posądzali o taką lekkomyśność.
— Byłem u Culmera — rzekł Czarnkowski — nic jeszcze nie wiedział. Obiecał zasięgnąć natychmiast bliższych informacyj, obawia się wszakże, iż sprawa jest beznadziejna. On mnie ostrzegał: gdybym go był słuchał, byłbym dziś tem, czem byłem. Mądry i zacny człowiek. Niestety, on się tak wyzbył gotówki na kupno Zbychowa i tyle ma kłopotów, że wątpi, czy mi będzie mógł co poradzić, choć bardzoby pragnął.
— Tatku — odezwała się stanowczym głosem córka — niech mi tatko przyrzeknie, że więcej do tego Culmera nie pójdzie?
Oboje państwo Czarnkowscy osłupieli. Pani patrzyła na Wandę, jakby szukała w niej czegoś, jakby, wiedziona instynktem kobiecym, podejrzewała, że coś zaszło. On miał odruch, jakby chciał ją zburczeć, ale natychmiast spokorniał: czuł się wobec niej winowajcą.
— Moje dziecko — rzekł łagodnie — łatwo to mówić. Przecie muszę gdzieś iść, czegoś szukać. Jesteśmy bez grosza, a trzeba żyć i płacić to, co się ludziom należy. Na najbliższe dni niema, a mój kredyt już skończony.
— Na najbliższe tygodnie mamy — odparła Wanda. — Wystarczy, zanim się sprawa całkiem nie wyjaśni.
— Nie mamy nic.
— Ja mam.
Oboje państwo Czarnkowscy podskoczyli na krzesełkach.
— Ty? — krzyknęli unisono.
— Ja.
— Dziecko — rzekł ojciec — co ty możesz mieć... Ty sobie nawet nie wyobrażasz, jakie są nasze wydatki.
— Jak tatko myśli, ile nam, oszczędnie licząc, może być potrzeba na najbliższe trzy tygodnie?...
— Nie wiem, ile jest niezapłaconych rachunków domowych.
— Na trzydzieścy tysięcy zgórą — wtrąciła pani.
— Aż tyle! — zawołał z rozpaczą.
— A więc potrzeba nam najmniej czterdzieści tysięcy.
— Tyle mam, nawet trochę więcej.
— Wandeczko, czyś ty oszalała? — zawołała pani Czarnkowska.
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/134
Ta strona została przepisana.
132