podszedł do Wandy. Najpierw dotknął nosem jej nogi, poczem położył łeb na kolanach, patrząc jej w oczy.
Dziewczyna zachwycona zaczęła go pieścić, co Piorun przyjmował z widoczną przyjemnością.
— Taki miły, a tak się strasznie nazywa! — mówiła, do niego.
— Bo on umie być bardzo niemiły dla tych, do których nie ma zaufania — objaśniał ją Twardowski. — To dzielny stróż mojej osoby.
— To jesteś kochanym Piorunem. Twego pana trzeba dobrze pilnować.
Gdy się Piorun wreszcie ułożył swoim zwyczajem u nóg pana, Wanda rzekła:
— Słuchaj, ale ja ciągle jestem, jak tabaka w rogu co do twej londyńskiej podróży. Nic nie rozumiem z tego, coś mi mówił na wyjezdnem. Czy możesz mi coś powiedzieć tak, żebym zrozumiała?
Twardowski opowiedział jej o podsłuchanej przypadkiem rozmowie między Calais a Paryżem i o tem, że ją zapisał.
Słuchała zdumiona.
— Czy to twój stały zwyczaj słuchać cudzych rozmów i zapisywać je sobie?
Wybuchnął śmiechem.
— Pyszne pytanie! — zawołał. — Nie, dziecko, nie bój się. Byłem w poszukiwaniu człowieka, noszącego nazwisko Kilmar czy Culmer. Nazwisko to usłyszałem w rozmowie tych dwóch jegomościów i powiedziałem sobie, że może ona mieć znaczenie w mych dochodzeniach. Dlatego ją zapisałem.
— Rozumiem.
— Ale nigdy przedtem do głowy mi nie przyszło, że to była mowa o twoim ojcu i o tobie. Dopiero, gdyś mi powiedziała, że ojciec stracił majątek na kopalniach złota, wszystko stanęło mi jasno przed oczyma. Źle to świadczy o mojej inteligencji, żem się nie domyślił wcześniej.
— Nie wiem, ale dobrze świadczy o twej delikatności. Dziękuję ci w imieniu mego ojca za to, żeś go nie posądzał o takie nierozsądne postępowanie.
— Rozumiesz teraz — rzekł Twardowski — dlaczego pojechałem natychmiast do Londynu. Tam zdobyłem materjał, obciążający obu Culmerów, który posłuży do odebrania majątku.
Dziewczyna słuchała z otwartemi ustami.
— Wiesz — rzekła wkońcu — że to bajeczna historja. Ekscytowałaby mnie nawet, gdybym nie była jej bohaterką. Ale ty jesteś jeszcze bajeczniejszy. Muszę z ciebie dużo jeszcze wyciągnąć, żeby się orjentować. Ten Culmer, naprzykład, nie zaczyna się u ciebie dopiero od tej historji. Tu jest coś dawniejszego.
— Dobrze się domyślasz.
— Muszę to odłożyć na inny raz. Już czas iść. Mogę nie być na obiedzie, ale jeszcze takiej pozycji sobie nie wyrobiłam, żeby móc po nocach wracać do domu. Trzeba się ubierać.
Zerwał się z miejsca. Zatrzymała go za rękę i z całym spokojem, jakby mówiła o najprostszej rzeczy, rzekła:
— Jesteś moim narzeczonym, a dotychczas mnie nie pocałowałeś.
Nie czekając, rzuciła mu się na szyję i usta ich spoiły się w długim, namiętnym pocałunku...
Nagle oderwała się od niego, stanęła o parę kroków.
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/141
Ta strona została przepisana.
139