— Panie, jak pan śmie mówić takie rzeczy, i to jeszcze przez telefon?...
— Chciałem mówić dyskretniej i być u pana...
— To ja już wolę czekać jutro. Tu jest jakieś nieporozumienie, które trzeba wyjaśnić.
— O dziesiątej rano?
— Dobrze.
Mecenas Culmer miał znów noc bardzo niedobrą. Nie dawało mu zasnąć pytanie, na które nie miał odpowiedzi:
— Co Twardowski może wiedzieć?... I w jakim celu on się miesza w tę sprawę?...
Dla niego, człowieka tak szanowanego — pomimo ostatnich napaści w gazetach — tak znanego z nieskazitelności, samo już podniesienie tej sprawy jest niedopuszczalne. Niczego mu nie dowiodą; ale cóż z tego?... Samo oskarżenie jest już ciosem, który może całkiem zniszczyć jego pozycję. A jeżeli do Turnera dojdzie, że został skompromitowany via Warszawa, to znaczy przez Culmerów, skutki mogą być straszne. Turner takiej rzeczy nigdy nie przebaczy... Jakim sposobem Twardowski doszedł do wymienienia tego nazwiska?... Kompromitacja Turnera byłaby klęską dla wielu ludzi, dla całej organizacji, i sprawca jej poniósłby karę, o której Culmer wolał teraz nie myśleć...
Culmer, w miarę, jak te myśli tłukły się po jego głowie, utwierdzał się coraz bardziej w poczuciu, że Warszawa jest za ciasna dla takich dwóch ludzi, jak on i Twardowski. Ktoś musi ustąpić. On nie, bo imię Culmera za wiele znaczy i za wiele obejmuje. Jemu nie wolno dać się pobić i usunąć. A więc?... Dawne myśli o potrzebie pozbycia się Twardowskiego wracały o wiele natrętniej. Teraz już niema ani chwili do stracenia, niema czasu na wybieranie sposobów i szukanie najlepszych, najpewniejszych narzędzi.
Z nocy bezsennych rodzą się często ciekawe myśli. Są one zazwyczaj mniej warte od tych, które przychodzą rano, po dobrze przespanej nocy; niemniej prowadzą czasami do wielkich postanowień, do postanowień rozpaczliwych...
Rano mecenas zadzwonił wcześniej, niż zwykle, na Jakóba.
Dziwny służący wszedł, uważnie przyglądając się panu, na którego twarzy była wypisana cała praca myśli i cała męka bezsennej nocy.
— Dziś — rzekł Culmer — przyjdzie tu o dziesiątej Twardowski.
— Słyszałem to już wczoraj — odpowiedział Jakób tonem, w którym było mniej niż zwykle szacunku.
— Ten człowiek stał się niemożliwym.
— On już dawno jest niemożliwy.
— Ale teraz każda dalsza godzina jego działania jest ogromnem niebezpieczeństwem.
— Więc?...
— On tu będzie sam... To człowiek młody i, zdaje się, silny, ale...
— Ale, jeżeli pan zajmie go rozmową, a ja przypadkem znajdę się za jego plecami, to, to przecie jest sposób... Prawda?...
— Tylko, co potem zrobić? To najtrudniejsze...
— I z tem można sobie poradzić. Ryzyko zawsze jest. I duże. Ale jeżeli już jest taka nagła potrzeba... Tylko...
— Tylko co? — zapytał mecenas nerwowo.
Na twarzy służącego zjawił się wyraz ironji.
— Tylko pan zapomniał, że on ma swój automobil.
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/147
Ta strona została przepisana.
145