Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/148

Ta strona została przepisana.

— Więc co?
— Więc jego szofer będzie wiedział, dokąd pana zawiózł. A może nawet będzie czekał na niego przed domem.
— Więc wszystko nanic?
— Myślę, że tak. Trzeba, żeby się to stało w innem miejscu. I musi to zrobić kto inny. Sądziłem, że pan jest na taką potrzebę przygotowany...
— Niestety, niema ludzi. Myślałem o tem dużo i nic nie mogłem wymyślić. A tu niema chwili do stracenia...
Mecenas, bezradny, poddawał się coraz bardziej ogarniającej go rozpaczy.
Służący wzruszył ramionami z politowaniem.
— A może pan przesadza? — rzekł. — Może jest jeszcze trochę czasu?...
— Może... — myślał Culmer głośno — może to tylko bluff z jego strony... Może on nic nie wie i tylko próbuje się domyślać, i chce ze mnie coś wyciągnąć...
Przeczucie jednak mówiło mu, że sprawa gorzej się przedstawia.
Punkt o dziesiątej rozległ się dzwonek u drzwi.
Jakób wprowadził Twardowskiego do pustego gabinetu, sam zaś zbiegł szybko z pierwszego piętra na dół i wyjrzał na ulicę. Wrócił równie szybko do pana z raportem:
— Automobil stoi przed domem, przy nim na chodniku szofer, a w środku ktoś drugi, pewnie służący. Cała więc kombinacja nanic. Twardowski przyszedł z teką: musi mieć jakieś dokumenty do pokazania.
Nerwowość Culmera wzrosła.
— Możnaby go uwolnić od tych papierów, gdyby zaszła potrzeba — zauważył Jakób.
Wyłożył myśl obszerniej.
— Dowiemy się pierwej, co on ma — odrzekł mecenas i, przybrawszy minę o ile mógł najspokojniejszą, poszedł przyjąć niepożądanego gościa.
Twardowski, wszedłszy do gabinetu Culmera, usiadł w fotelu przed biurkiem, przysunąwszy sobie uprzednio krzesło, na którem położył tekę, ażeby ją mieć pod ręką.
Czekał z dziesięć minut, zanim się zjawił mecenas.
— Niech pan siada — rzekł do gospodarza — bo mam mało czasu, a dużo mamy do załatwienia.
Culmer w milczeniu usiadł za biurkiem.
— Wobec tego — zaczął Twardowski — że mówię o rzeczy dobrze panu znanej, będę się streszczał.
Mecenas poruszył się, ale słowa nie wymówił.
— Uplanował pan sobie wyzuć swego przyjaciela, pana Czarnkowskiego, z majątku — wszak i mój stryj, Alfred, był drogim pańskim przyjacielem, nieprawdaż?... W tym celu niejaki Thorner alias sir Joseph Turner, naganiacz naiwnych udziałowców do szwindlu zwanego Tugela River Gold Co., namówił biednego człowieka na wpakowanie całego majątku w udziały tego nadzwyczajnego interesu. Oszustowi, stojącemu na czele szwindlu, który się ustroił w nazwisko Stuarta, sprzedał Czarnkowskiego pański obiecujący synalek, który wziął za to niezwykle wysoką prowizję. Genjalny plan został wykonany: pan jest właścicielem Zbychowa, syn pański właścicielem połowy pieniędzy, włożonych przez Czarnkowskiego w Tugela River, a sam Czarnkowski został żebrakiem.
— Pan powinien pisać romanse, panie Twardowski. Ma pan niezwykle bogatą fantazję.

146