Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/151

Ta strona została przepisana.
XXV.

Grzegorz, który się był naparł towarzyszyć rano Twardowskiemu i czekał nań przed domem Culmera, wciśnięty w kąt limuzyny, widział Jakóba, obserwującego z głębi bramy załogę automobilu, i zrozumiał, o co mu chodziło.
Po powrocie do domu podzielił się z Twardowskim myślami:
— To szczęście, że pan ma w Warszawie swój automobil i że kazał nam pan czekać na siebie. Gdyby pan nie miał pod bokiem swoich ludzi i gdyby nie było świadków na to, że pan wszedł do Culmera, możeby pan z tego domu już nie wyszedł.
— Coż ty myślisz — rzekł, śmiejąc się, Twardowski — że ja sobie dam tak łatwo krzywdę zrobić?
— Proszę pana, niech się pan nie śmieje. Nie pomoże największa siła i odwaga, gdy jest zasadzka. Ich było dwóch, a pewnie i więcej. Napadając podstępnie, znienacka, we dwóchby mogli pana zamordować. Mnie się zdaje, że w jego położeniu niema wyboru: on musi się pozbyć pana...
— A skądże ty wiesz, w jakiem on jest położeniu?
— Ja wczoraj słyszałem przypadkiem, jak pan rozmawiał z nim przez telefon.
— To ty słuchasz moich rozmów?
— Przepraszam pana, ja jestem uczciwy człowiek. Gdy pan rozmawia z kim innym, z jaką panią naprzykład, odchodzę jaknajdalej, żeby nie słyszeć. Ale Culmer to co innego. Jestem tu poto, żeby pana bronić od tego zbrodniarza, i muszę wiedzieć, co między nim a panem zachodzi. Gdym usłyszał z drugiego pokoju, że pan wzywa Culmera do telefonu, nietylko nie wyszedłem, ale przyłożyłem ucho do dziurki od klucza.
Ta szczerość służącego i jego dobre zamiary rozbroiły Twardowskiego. Nietylko nie zbeształ go za niedyskrecję, ale opowiedział mu całą sprawę kopalni złota i ograbienia Czarnkowskiego.
— No i widzi pan — rzekł Grzegorz. — Czy pan myśli, że taki łotr cofnie się przed największą zbrodnią?
— Gdyby nie był tchórzem.
— Proszę pana, i tchórze umieją mordować: ze strachu, gdy są przyciśnięci do muru. Jak pan tylko wszedł do Culmera, zaraz ten prześliczny Jakóbek pokazał się w bramie i uważnie nam się przyglądał. Pocoby on to robił? Tam było coś na pana przygotowane.
— Nie może być. To byłoby bardzo nieostrożne, a on nie taki głupi.
— Tonący brzytwy się chwyta. Lepiej nie czekać, aż on głupstwo zrobi, i raz z nim skończyć.
Grzegorz w tej chwili miał wyraz twarzy, jak wtedy na cmentarzu, nad grobem pana. Twardowskiego mróz przeszedł.
— Co chcesz powiedzieć? — zapytał.
— Grzegorz nie powiedział ani słowa, tylko rękami wykonał ruch, jakby postrzelonej kuropatwie łeb ukręcał.
— Grzegorzu, Grzegorzu! — zawołał Twardowski. — Przecież my nie możemy być mordercami.
Grzegorz mu popatrzył w oczy. Twarz jego przybrała dziwny wyraz: coś jakby zawód, rozczarowanie; patrzył, jak człowiek, który zgubił drogę. Wreszcie jakby nowa myśl zaświtała w jego kanciastej głowie i zrodziła nowe postanowienie.

149