Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/156

Ta strona została przepisana.

Otworzył drzwi dwoma kluczami i weszli do przedpokoju. Naraz z głębi mieszkania, z sypialni, rozległ się szczek Pioruna, namiętny, trochę piskliwy, jaki zawsze wydawał, gdy zobaczył kota na drzewie.
— Oho — szepnął Grzegorz i ruszył w kierunku psiego głosu, odkręcając po drodze światło. Twardowski podążył za nim.
W sypialni zaświecona lampka przy łóżku ukazała im dziwaczny widok.
Na dywanie koło łóżka leżał nawznak mały, chudy człowieczek, a na nim siedział Piorun, opierając się przedniemi łapami o ziemię po obu stronach jego głowy, ze łbem zwieszonym nad jego twarzą. Obok tej pary stał na dywanie gramofon.
Na ten niezwykły widok Twardowski o mało nie parsknął śmiechem.
Na ich wejście Piorun zamerdał ogonem i zwrócił ku nim mordę z triumfującem spojrzeniem. Leżący uniósł trochę głowę i otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale pies natychmiast zwrócił łeb ku niemu i zębami chwycił go za gardło.
— Puszczaj, Piorun! — krzyknął Grzegorz.
Pies puścił gardło leżącego i podbiegł do pana.
— Wstawaj! — rzekł Grzegorz.
Leżący trochę się uniósł.
— A on?... — zapytał, niespokojnie wskazując na Pioruna.
— On ci już teraz nic nie zrobi.
Człowieczek powstał z ogromnie niemądrą miną. Westchnął z ulgą. Był to mężczyzna młody, koło lat trzydziestu, wygolony, ubrany dość przyzwoicie, ale strasznie wychudzony: miał wygląd suchotniczy.
— Co ty tu robisz? — zapytał Grzegorz.
— Nie bój się pan, nic nie ukradłem. I kraść nie przyszedłem: owszem, przyniosłem prezent.
— Jaki prezent?
— Nie widzisz pan?
Wskazał na gramofon. Był to aparat najmniejszego ze znanych rozmiaru.
— Jakeś tu wszedł?
— Jak się należy: przez drzwi frontowe.
— Kto ci otworzył?
— Ja ta m nie potrzebuję nikogo fatygować. Sam sobie otwieram.
— Miałeś klucze?
Indagowany uśmiechnął się pogardliwie.
— Poco mi klucze? Dla mnie niema zamku ani zatrzasku.
— Oho! — rzekł Grzegorz — toś ty ładny ptaszek.
— To zaczyna być interesujące — wtrącił Twardowski. — Przejdźmy do gabinetu.
— Siadaj pan — rzekł, widząc, że człowieczyna chwieje się na nogach.
Grzegorz spojrzał nań z wyrzutem, że tak grzecznie traktuje nieproszonego gościa. Piorun ułożył się u nóg pana i, zadowolony z siebie, figlarnie patrzył na swoją ofiarę.
— Opowiedzno pan — zagaił Twardowski — co znaczy ta wizyta i ten gramofon.
— Widzę, że z całem przedsiębiorstwem klapa, więc niema rady: powiem wszystko, co wiem. Tylko muszę odsapnąć trochę, bo ta bestja mię zmordowała. Co chcę się ruszyć, to ta mnie zębami za gardło...
Twardowski pogłaskał Pioruna, który patrzył mu w oczy, jakby mówił: “Dobrzem się spisał, co?”

154