— Długoś pan tak leżał?
— Bo ja wiem. Mnie się zdawało, że ze sto lat. Przyszedłem tu o pół do dziewiątej.
— To tylko półtorej godziny.
— Tylko! Chciałbym, żeby mój najgorszy wróg tego spróbował.
Jasno, bez widocznego krętactwa opowiedział całą historje. Zeznał, że jest z zawodu ślusarzem, i to bardzo zdolnym; że, nie mogąc ciężko pracować, wziął się do lżejszego zajęcia: został mieszkaniowym złodziejem. Ułatwiła mu to znajomość radzenia sobie z zamkami.
— Wzywano mię często — mówił z uśmiechem — do otwierania trudnych zamków: później otwierałem bez zaproszenia.
I ten zawód zaczął mu się przykrzyć, zwłaszcza, że podupadał na zdrowiu. Toteż ucieszył się, gdy jeden z jego przyjaciół zapoznał go z pewnym panem, który powiedział, że ma dla niego łatwą robotę, która będzie dobrze zapłacona.
Tu przerwał i zawahał się.
— Cóż to za robota? — zapytał Twardowski.
— To pan jest pan Twardowski, prawda? — odpowiedział były ślusarz pytaniem.
— Tak.
— To, co mam mówić, dotyczy tylko pana.
Wskazał okiem na Grzegorza, jako na niepotrzebnego.
— Proszę wszystko mówić do nas dwóch.
— Dobrze. Otóż ten pan mi powiedział, że pan Twardowski bałamuci mu żonę, która chodzi do niego na noc. Chcąc się zemścić na nich, kazał przygotować sobie gramofonik z zegarowym przyrządem i nagadał dla nich płytę z okrutnem wymyślaniem. Zegarek nastawi się na nocną godzinę — chodzi tylko o to, żeby ktoś wstawił gramofonik pod pańskie łóżko. Ogromnie mi się ta zemstą podobała, bo to niezły figiel.
— Któż to jest ten pan? — jak się nazywa?
— Kozieniecki.
Twardowski szeroko usta otworzył.
— Gdzie mieszka?
— Tego nie wiem, bośmy się spotykali u mego przyjaciela.
— A jak wyląda?
— Straszna małpa: mały, z dużym łbem, z gębą, która się może przyśnić. Nie dziwię się, że żona go zdradza. Dziś przypędził do mego przyjaciela z obandażowaną głową. Żona go zdzieliła, gdy jej robił wymówki. Powiedział, że nie można dłużej zwlekać, bo pan jutro wyjeżdża na jakiś czas. I dziś dobry dzień, bo pana od ósmej nie będzie w domu, a na noc napewno przyjdzie jego żona pożegnać się z panem.
Twardowski wymienił spojrzenie z Grzegorzem.
— Jakóbek! — szepnął służący i wybiegł z pokoju.
Za chwilę wrócił z gramofonem. Przystawił go Twardowskiemu do ucha...
— Tik tak, tik tak — słychać było zegarek.
Odwrócił gramofon dnem do góry: dno było przymocowane nowemi śrubkami.
Postawił gramofon na stoliku i znów zniknął. Wrócił, niosąc skrzynkę z narzędziami. Usiadł naboku i zaczął odkręcać śrubki.
— Wszystko byłoby poszło dobrze — mówił dalej niedoszły wykonawca
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/157
Ta strona została przepisana.
155