Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/158

Ta strona została przepisana.

zemsty. — Ale kiedym leżał koło łóżka, chcąc wsunąć pod nie gramofon, coś skoczyło na mnie. Patrzę — pies. Chciałem go zrzucić, a on mnie zębami za gardło. Osłabiony padłem nawznak. Wtedy puścił moje gardło. Próbowałem się podnieść, znów mię złapał za gardło. Po paru takich próbach zrozumiałem, że jeśli będę leżał spokojnie to on mi nic nie zrobi. Przestałem więc się ruszać, a on sobie siedział na mnie. Nawet nie był zły: merdał ogonem, wywiesił ozór i patrzył mi w oczy tak, jakby się śmiał ze mnie. Ale niech go djabli wezmą! Pewnie mam dobre znaki na gardzieli...
Podniósł brodę. Po obu stronach grdyki widać było czerwone ślady kłów Pioruna.
Tymczasem Grzegorz odjął denko i z otwartym gramofonem podszedł do Twardowskiego. Prawie całe wnętrze pudełka wypełniał gruby, żelazny cylinder.
— Bombka! — rzekł krótko.
Twardowski kazał mu podać skrzynkę z narzędziami, wziął z niej cążki i przeciął niemi jakiś drucik wewnątrz pudełka.
— Bądź spokojny, ja się na tem trochę znam. Już teraz nieszkodliwa. To istotnie niezły figiel — wyjąć mechanizm gramofonu, a wstawić bombę. Jutro ją poślemy do analizy i dowiemy się, czem naładowana. Ładny prezent nam pan przyniosłeś — zwrócił się do ślusarza.
Ten trząsł się, jak liść.
— Panie, ja o tem nie wiedziałem. Jestem złodziejem, ale nie jestem mordercą. Nikogo w życiu nawet nie skaleczyłem!...
— Będziesz się tłumaczył na policji! — rzucił mu Grzegorz z dzikiem spojrzeniem.
— Ileż on panu za to dał? — zapytał Twardowski.
— Tysiąc złotych: pięćset dostałem zgóry, a pięćset miałem dostać jutro.
— To wcale tanio za taką robotę.
— Gdybym był wiedział, za miljonybym tego nie zrobił.
Rozpłakał się jak dziecko, czyniąc sobie wyrzuty i strasznie przeklinając samego siebie.
Tymczasem Twardowski wyjął cylinder, odkręcił jego przykrywę i przyglądał się szaremu proszkowi, który go wypełniał.
— To wygląda na zwyczajny, poczciwy dynamit — mówił do siebie. — Efekt byłby niezły, gdyby to wybuchło...
— Niechże pan wezwie policję! — zawołał delikwent, dla którego dalsze przyglądanie się zawartości pudełka od gramofonu było widoczną męką.
— Wcale nie będę wzywał — odrzekł spokojnie Twardowski.
— Co pan chce ze mną zrobić?...
— Nic. Pójdziesz pan sobie wolno do domu.
— Puszcza go pan? — zawołał Grzegorz.
— On jest szczery — rzekł uśmiechając się Twardowski. — On nie wiedział, co przynosi. Ci zbrodniarze wywiedli go w pole...
Niedoszły morderca rzucił się przed Twardowskim na kolana, a gdy ten mu wyrwał ręce, zaczął mu nogi całować.
— Możesz pan iść — rzekł.
Wtem sobie coś przypomniał.
— Zaczekaj pan chwilę.
— Usiadł przy biurku, wziął kartkę papieru i parę słów napisał.

156