Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/16

Ta strona została przepisana.

Służący widocznie był zadowolony z tego zarządzenia. Wziął od pana kluczyki od waliz i polecenie przygotowania kąpieli.
Twardowski po jego wyjściu podszedł do okna, chcąc wyjrzeć na świat. Odsunąwszy wszakże firankę, stwierdził, że okna są zabezpieczone ciężkiemi, żelaznemi okiennicami.
Pokręcił głową i usiadł w fotelu przed kominkiem.
Teraz, gdy został sam, zaczął zastanawiać się nad nowem położeniem, w którem się znalazł.
Siedzi obecnie w swoim własnym domu — to takie dziwne dla człowieka, który zawsze i wszędzie był gościem — i to nie w przypadkowo nabytym, ale w swej, rodzinnej siedzibie, w miejscu, gdzie ojciec jego spędził lata dziecięce, gdzie siedzieli jego dziadowie. A jednak nie ma wrażenia, że jest u siebie. Ten dom ma swoją duszę, nieznaną mu jeszcze, pełną zagadek. W jego atmosferze jest coś ciężkiego, przygniatającego. To dusza jego stryja, z którym nigdy nie czuł się blisko związanym. Przyszła mu myśl, żeby stąd jaknajprędzej uciec, uwolnić się od ciężaru, który zaczyna go przytłaczać, wrócić do pracy, stanowiącej treść jego życia. Czuł wszakże, iż go tu coś zatrzymuje: czy związek z siedzibą rodzinną? czy tajemnica stryja?... Jakie wyznanie, czy oskarżenie zawierał dokument, pisany przy tem oto biurku, a potem rzucony w ogień?... Jakie myśli dręczyły człowieka, który się zamknął w tym pokoju i, niby więzień w celi, godzinami całemi chodził tam i spowrotem między czterema ścianami?...
Rozleniwiające ciepło kominka zaczęło go usypiać. Myśli się mieszały, związek między niemi się zrywał, oczy zaczęły kleić...
Raz, dwa, trzy, cztery... Raz, dwa, trzy, cztery... Ktoś chodził po miękkim dywanie miarowemi krokami. Tam i spowrotem, tam i spowrotem. Twardowski, jeszcze w półśnie, słyszał te kroki. Raz, dwa, trzy, cztery... Czy słyszał? — Raczej czuł je w nerwach, w mózgu. Otworzył oczy — echo tych kroków jakby jeszcze się rozlegało, nie w pokoju, ale pod jego czaszką...
Światła w pokoju były pogaszone. Ogień na kominku dopalił się — tylko żarzące się jeszcze głownie rzucały blask czerwony na najbliższe przedmioty. Obejrzał się wkoło — nikogo w pokoju nie było. Bibljotekę zalegał półmrok, tylko na półkach złocone grzbiety książek słabo odbijały blask dogorywającego ogniska. Miał jednak niepokojące przeczucie, że nie jest sam...
U stóp swoich spostrzegł psa, który z nastawionemi uszami, jakby też zaniepokojony, patrzył w jego oczy. Rad, że ma towarzysza, Twardowski szepnął:
— Piorun!
Pies skoczył i z cichym piskiem zaczął się do niego łasić.
W tej chwili wszedł Grzegorz, niosąc herbatę.
— Przyprowadziłem tu psa po dziewiątej, ale pan spał. Więc psa zostawiłem i przekręciłem światło. Pewnie panu Piorun nie przeszkadzał?
— Nie. Widzę, że dobrze wychowany, choć młody.
— Ma dopiero dwa lata. Ojciec jego zdechł parę miesięcy temu. Dobry był pies; choć stary i już niedołężny, gryzł się z młodym o służbę przy panu. Ale ten będzie jeszcze lepszy. Mojego uczenia — dodał z dumą.
Twardowski wypił filiżankę herbaty i dźwignął się z fotelu.
— Czas iść spać — rzekł.
Grzegorz go poprowadził przez sień, jak hall po polsku nazywał, po schodach na górę.

14