— Nic, proszę pana.
— Wyglądasz, jakbyś siedem wsi spalił.
— Pan myśli, że to przyjemnie patrzeć na to, co się dzieje. Polują na pana jak na zwierzynę.
— Ale nie upolowali. Poczciwy Piorun dobrze się znalazł.
— Mówiłem panu, że on się przyda. A tego złodzieja to pan puścił.
— On się też przyda. Będzie uprzyjemniał czas Kulmerowi.
— To prawda. Strasznie się odgrażał, gdym go wyprowadzał przez bramę. Mnie się zdaje, że on wyciągnie z nich sporo pieniędzy.
— Życzę mu powodzenia. Lepiej, żeby to robił, niż żeby okradał mieszkania. Pierwszy raz w życiu popieram szantaż. A szkoda ich — to zdolni ludzie. Ta historja z uwiedzioną żoną i z zemstą przez gramofon mogłaby figurować w najnowszej farsie. Nie podejrzewałem Kulmera o taką fantazję. A może to Jakóbek taki utalentowany.
— Ale skąd, proszę pana. Jakóbkowi przyszło do głowy przybrać nazwisko pana Kozienieckiego?
— To jest także załatwienie rachunków.
Stojący przy ścianie naprzeciw biurka zegar empirowy wybił godzinę dwunastą.
— Teraz zaczyna się tragedja — rzekł, śmiejąc się szyderczo, Twardowski.
Zarządził, żeby samochód zajechał przed pierwszą, a sam czekał na wiadomość od Osieckiego.
Zbliżała się pierwsza, a wiadomości nie było. Zaczął się już niecierpliwić. Wreszcie rozległ się dzwonek u drzwi, i wpadł zdyszany Osiecki.
— Wszystko załatwione! — zawołał triumfująco. — Pan Czarnkowski napowrót figuruje w hipotece jako właściciel Zbychowa.
— Kto stawał z ramienia Kulmera?
— On sam stanął. Widać rozmyślił się: wolał nie powiększać sobie kosztów. Ależ, panie, jaka to ruina! Gdzie się podział te n wielki, pyszny Kulmer! Quantum mutatus... A jakie żydzisko z niego wylazło!
Twardowski podziwiał poetycki wybuch w spokojnym zazwyczaj Osieckim. Ten wszakże natychmiast wrócił do swej roli.
— Koszty poniosłem zgodnie z danem mi przez pana poleceniem ze złożonej u mnie gotówki. Wynoszą one...
— Pomówimy o tem później. Teraz się śpieszę — spóźniłem się na śniadanie.
Osiecki pożegnał się i wyszedł z miną człowieka, który miał jedną z największych przyjemności w swojem życiu.
U Czarnkowskich czekano niecierpliwie. Jeszcze nie byli pewni, że sprawa dobrze się skończy, że stanie się ten cud, jak mówili. Tylko Wanda nie miała żadnych wątpliwości.
— Będzie tak, jak on powiedział — mówiła spokojnie do ojca.
Wszedł Twardowski, przepraszając za spóźnienie.
— Wszystko dobrze — rzekł do Czarnkowskiego.
— Jakto dobrze?
— Pół godziny temu wrócił pan do księgi hipotecznej Zbychowa jako jego właściciel. Kulmer sam stanął u rejenta i akt podpisał.
Czarnkowski zachwiał się na nogach, padł na fotel.
— Co?... jak?.. jak to się stało?...
— Odsprzedał panu Zbychów, nie dostawszy ani grosza.
Zapanowała cisza. Czarnkowski siedział w fotelu i płakał.
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/160
Ta strona została przepisana.
158