powtóre, chcę ci się podobać. Wszystko, coś dotąd powiedział, jest przyjemne. Kiedyż zaczną się te rzeczy przykre?...
— Właśnie teraz ci powiem rzecz najprzykrzejszą.
— Mów, jestem przygotowana.
— Czy lubisz Żydów?
— Nie: mam wstręt do nich.
— A gdybym ci powiedział, że w pewnym względzie jesteś przez nich wychowana...
— Odpowiedziałabym ci, że się mylisz. Ja ich przecie nie spotykam.
— A Kulmer? a pani Brzozowska? Zresztą wystarczy, że naśladujesz tych, co naśladują Żydów, i tym sposobem ulegasz pośrednio ich wpływowi. Ten wpływ czuje się dziś wszędzie.
— W czem go widzisz? — W tem, z czego wy, młode kobiety, jesteście bardzo dumne. Jak to dziś rano powiedziałaś? My nie jesteśmy naiwne panienki: wiemy więcej, niż nasze matki. Mogę dalej mówić?
— Mów.
— Ja nie tęsknię za dawnemi panienkami z ich szczerą czy udawaną naiwnością. Młoda dziewczyna może dużo wiedzieć, i to jej nie zaszkodzi, nawet pomoże w życiu. Ale dziś panuje moda, nakazująca młodym dziewczynom głuszyć w sobie wstyd kobiecy, mówić głośno o tem, o czem się nie mówiło, pokazywać to, czego się nie pokazywało... A wstyd kobiecy to wielka zdobycz naszej cywilizacji, taksamo, jak poczucie honoru u mężczyzn. Tego nie znają Żydzi: oni są niehonorowi, a ich kobiety bezwstydne. I to jest ich wielkie zwycięstwo, że dziś pod ich wpływem u nas jedno i drugie zanika.
— Więc ja jestem bezwstydna? — zapytała dziewczyna tonem, w którym nie było urazy, ale jakby obawa, czy Twardowski nie ma czasem słuszności.
— Nie. Tylko i ty ulegasz modzie i starasz się w sobie wstyd zgłuszyć. Przyznaj, że czasem wyrzucasz sobie nieśmiałość w tym względzie.
Dziewczyna zamyśliła się.
— Prawda. Jak ty wszystko widzisz!... Nigdy nie przyszło mi do głowy, że to Żydówki są naprawdę bezwstydne. A przecie ta Brzozowska... Jakie to prawdziwe! Ale, powiedz, jeżeli tak patrzysz na to, dlaczego nie masz wstrętu do mnie?...
— Raz myśląc o tobie, powiedziałem sobie, że gdybyś nawet była naprawdę zła, jakaś siła, niezależna od wszelkiego rozumowania, kazałaby mi cię kochać.
Po raz pierwszy padł z jego ust ten wyraz. Spostrzegł to i zamilkł.
Dziewczyna utkwiła w nim błyszczące oczy.
— To ty naprawdę mię kochasz! Boże, jaka ja jestem szczęśliwa!
Nie próbował zapanować nad sobą. Otoczył ją ramieniem, przycisnął do piersi i usta do jej ust przycisnął...
Odsunął się od niej i znów zaczął mówić spokojnie:
— Można kochać kobietę i nie myśleć o pojęciu jej za żonę. Ja nie jestem młodym chłopaczkiem, działającym bez zastanowienia. Pomimo że ciągnęłaś mię do siebie z nieprzepartą siłą, że jesteś jedyną w mojem życiu kobietą, która mię do siebie przykuwa, nie myślałem o tobie jako o mej przyszłej żonie. Dopiero...
— Dopiero?
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/165
Ta strona została przepisana.
163