zabrać tych całych pieniędzy. Ty okradasz nietylko tatę, ale i mnie. Tata tylko w ciebie pakuje.
Rozmowa rozwinęła się w kłótnię.
Skończyło się na tem, że Charles, trzymając się mocno zasady beati possidentes, nie oddał ani grosza. Zajął stanowisko jedynej ofiary w całej tej katastrofie: Zbychów przecie był kupiony dla niego, a teraz tata go oddał. Zresztą, wszyszy troje wiedzieli, że Culmer zrujnowany nie był, choć operacja ze Zbychowem dużo mu krwi upuściła.
Gorszem od straty pieniężnej było dla Culmera poczucie, że istnieje człowiek, który go trzyma w ręku i każdej chwili może zniszczyć jego pozycję. Dopóki ten człowiek żyje, dopóty nad głową jego, Culmera, wisi miecz Damoklesa. Ten zaś człowiek jest zbyt przebiegły, zbyt ostrożny, ażeby łatwą rzeczą było usunięcie go ze świata. W tej chwili, upojony zwycięstwem, może nic nie będzie przedsiębrał. Zresztą ma narzeczoną, a u nich to bardzo ludzi absorbuje. Jednakże za pierwszym lepszym powodem może znów zacząć walkę... Gdyby jeszcze był goły, byłby jak pies bez zębów. Ale ten łajdak zataił, że ma pieniądze... Teraz łatwiej zrozumieć wszystko: i te napaści w gazetach, i tę zorganizowaną robotę przeciw grabarzom, i te fotografowane listy Karolka... Z pieniędzmi wszystko można zrobić. I bogatego człowieka trudniej usunąć: jeździ własnym automobilem, ma straż koło siebie...
Odprawiwszy syna i córkę, mecenas zaczął się zastanawiać nad swojem nieszczęściem. O mało nie zaczął płakać nad sobą. Nigdy nie wiedział, co to jest zmęczenie — dziś czuł się naprawdę zmęczony; nic mu się nie chciało robić...
Dni upływały, a on nic nie przedsiębrał, nie czytał nawet gazet: obrzydło mu życie i wiadomości o niem. Tylko od czasu do czasu Jakób komunikował mu, że coś ważnego się stało...
Świat, w którym miał pozycję, wiedział tylko, że pan mecenas Culmer jest chory. Spędzał czas samotnie: syn wyjechał zagranicę, córka się nie odzywała.
Twardowski w towarzystwie Grzegorza i Pioruna pojechał do Turowa. Trzeba było obejrzeć roboty, wykonywane przez sprowadzonych z Warszawy rzemieślników i sprawdzić, czy dom jest przygotowany na przyjęcie gości.
Zaczęła się już polska wiosna, której od lat dziecięcych nie widział. Trawniki dookoła domu były zielone świeżą, soczystą zielonością; wczesne krzewy i niektóre drzewa już kwitły: przeważało młode, naiwne kwiecie różowe. Pod krzewami żółciły się gdzieniegdzie kępy żonkilów, przypominiając żółte na łąkach kaczeńce, z których barwą łączyło się w jego wspomnieniach pojęcie polskiej wiosny. Rabaty i klomby były przygotowane do sadzenia kwiatów, a w wygrabionym z liści parku rozlegał się koncert wszelkiego rodzaju ptactwa. W powietrzu unosił się zapach fermentującej ziemi...
Nie wszedł do domu; zapuścił się w głąb parku. Usiadł na ławce, opanowało go bezgraniczne lenistwo. Jak tu rozkosznie!... Spojrzał na ławkę obok siebie: dlaczego tu niema Wandeczki?... Przecie i ona jest wiosną...
Przypomniał sobie, że trzeba i dla niej dom przygotować. Poszedł oglądać roboty w domu.
Pokoje na górze były na wykończeniu. Pokój dla pani Czarnkowskiej, buduar, pokój dla Wandy, garderoba, łazienka, izdebka pokojówki; lekkie
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/167
Ta strona została przepisana.
165