mebelki, ładne dywany, firanki — wszystko jak należy. Na dzień ich przyjazdu powstawia się w wazonach kwiaty...
Poza wielkim salonem, którego tymczasem nie miał zamiaru meblować, w całym domu porządki wiosenne były zrobione. Tylko w bibljotece stosy książek i papierów, zniesionych z góry, leżały, jak je zostawił, wyjeżdżając do Warszawy. Te postanowił uporządkować i rozmieścić w szafach i na półkach, zanim panie przyjadą. Tą robotą zajął się odrazu, mając parę godzin wolnych przed obiadem.
Wieczór robił się chłodny, ale Grzegorz pomyślał o roznieceniu niewielkiego ognia w kominku bibljoteki. Przed tym kominkiem, jak zwykle, podał po obiedzie czarną kawę.
Twardowski znów siedział, wpatrzony w ogień. Jaka tu cisza!.. Jak tu można wejść w siebie i zapomnieć o świecie...
Zapomnieć?... Nie. Walka, której jeden akt dopiero co się rozegrał, będzie trwała dalej i wyjść z niej nie wolno, dopóki się nie skończy zwycięstwem. A jeżeli się skończy, to zacznie się inna. Bez walki życie nicby nie było warte. Nie?... A Wanda?... I bez niej już trudno sobie wyobrazić życie. Nigdy nie przypuszczał, że kobieta może zająć tyle miejsca. Ale ona ma miejsce swoje: życie to za wielka rzecz, żeby najwięcej ukochana, najbardziej pożądana kobieta mogła je całe wypełnić...
Grzegorz wpuścił psa, który się ułożył u stóp pana, a wkrótce potem przyniósł herbatę.
Ogień się dopalał, z rozżarzonych węgli płynęła rozleniwiająca fala ciepła. W tem cieple myśl traciła energję, stopniowo się zatracała... Odpoczywający po Warszawie dziedzic Turowa drzemał.
Ocknął się. Ktoś chodził po pokoju. Znów te same miarowe kroki tam i spowrotem, tam i spowrotem...
Opanowało go przygnębienie. Zaczął wyrzucać sobie, że buduje szczęście w tym domu klęski, że oczekuje swojej. Przypomniał sobie panią Czarnkowską. Przecie to ona pierwsza wyraziła chęć przyjazdu do Turowa...
— Przyjeżdża do ciebie jako pokutnica — zaczął mówić — prosić o przebaczenie. Czy jej przebaczysz?...
Potarł ręką po czole.
— Znów rozmawiam ze zmarłymi. Tradycja starych wierzeń jest chwilami silniejsza od rozumu.
Wstał i zadzwonił na Grzegorza. Gdy ten przyszedł, zapytał go:
— Czyś słyszał kiedy w tym pokoju kroki, jakby ktoś po nim chodził tam i spowrotem?...
Twarz służącego miała wyraz religijnej powagi.
— Pan słyszał?...
— Przed chwilą.
— To kroki nieboszczyka pana. On za życia tak samo chodził. Zaraz pierwszego wieczora po wyniesieniu ciała do kościoła przyszedłem tu i słyszałem, jak pan dalej chodzi po swej bibljotece...
— Cóż ty o tem myślisz?
— Cóż tu myśleć?... Widać, dusza jego nie ma spokoju...
Twardowski nie czuł się na siłach do dyskusji z prostym człowiekiem. Nie miał dla niego argumentów.
— My sami — pomyślał — skłonni jesteśmy uważać za nadprzyrodzone zjawiska, których nie umieliśmy dotychczas zbadać i wytłumaczyć.
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/168
Ta strona została przepisana.
166