Weszli do pokoju, wyglądającego na gabinet do pracy, z biurkiem i szafami do papierów. Przy jednej z nich stała oszklona szafa, w której zobaczył kilka dubeltówek i sztucerów w towarzystwie przyborów do polowania.
— Pan się kochał w broni — objaśniał Grzegorz, widząc, że zawartość szafy zwróciła uwagę nowego dziedzica. — W tym pokoju pan zwykle siadywał rano i tu jadał pierwsze śniadanie.
Szerokie, otwarte drzwi prowadziły do następnego ciemnego pokoju. Grzegorz podszedł do drzwi, odkręcił światło, i wówczas Twardowski zobaczył obszerną sypialnię z dużem francuskiem łóżkiem, przygotowanem dla niego.
Weszli do niej; pies im już nie towarzyszył. Twardowski obejrzał się i zobaczył Pioruna w pokoju, który opuścili, leżącego na małym dywaniku, naprzeciw drzwi sypialni.
— On już zajął swoje miejsce — rzekł służący. — Tu śpi całą noc i pilnuje pana przez drzwi otwarte. Do sypialni nie wejdzie, chyba że pan zawoła, albo że usłyszy coś podejrzanego. Wtedy podejdzie do łóżka, weźmie pana delikatnie za rękę i dotąd będzie ręką ruszał, dopóki pana nie obudzi.
Twardowski pomyślał sobie, że to jeszcze jedna oryginalność tego niezwykłego domu.
Za sypialnią była garderoba, z niej wejście po jednej stronie do łazienki, z drugiej do pokoju dla służącego, który sypiał na górze. Grzegorz objaśniał:
— Dawniej ja tu sypiałem. Ale od czasu, jak się ożeniłem, nocuję w swojem mieszkaniu na dole, a tu sypia młodszy służący, Antoni. Pewny i sprytny chłopak.
Gdy wrócili, Grzegorz pokazał mu przy łóżku dwa dzwonki, jeden na niego, drugi na Antoniego. Nacisnął na ostatni i za chwilę zjawił się dwudziestokilkoletni chłopak, silnie zbudowany, z jasnem, prawie wesołem spojrzeniem.
Przedstawił go panu jako służącego osobistego od garderoby, sam zaś, zapytawszy, czy pan od niego jeszcze czego nie potrzebuje, powiedział “dobranoc” i wyszedł.
W pół godziny potem Zbigniew Twardowski, zmęczony długą podróżą i pogrzebem, spał już mocnym snem w łóżku stryja, w swoim obecnym domu.
Zbigniew Twardowski był wielkim dziwakiem. Za takiego przynajmniej uważali go prawie wszyscy znajomi, których miał wielu zagranicą, a których w Polsce nie^ miał wcale. Dziwactwo jego polegało na tem, że był obojętny na interesy i na przyjemności, stanowiące treść życia innych ludzi, i że sprawy serca dla niego nie istniały. Miał lat trzydzieści pięć, a był nie fizycznie, lecz duchowo bardzo stary. Uważano go za mózgowca, i to mózgowca skoncentrowanego na jednym przedmiocie, a więc prawie manjaka.
Studjował od wielu lat psychologję z zapałem, z namiętnością; znał ją głęboko, wiedział dużo, ale nic nie pisał. Niektórzy mówili o nim, że się wykoleił, bo się zajmował dziedzinami tajemniczemi, leżącemi poza sferą nauki. Pozatem miał jedyną namiętność: uciekał często w góry i wdzierał się na najwyższe szczyty: na łatwiejsze sam, na trudniejsze z przewodnikami.