Będziemy bliskimi sąsiadami i mam nadzieję, że zajrzysz do mnie od czasu do czasu. Proszę cię, licz na mnie, gdy ci moja pomoc w czem będzie potrzebna.
Grzegorz się pochylił, pocałował go w rękę i odszedł lekkim krokiem.
Twardowski pozostał z poczuciem, że wierny służący stryja nie wszystko mu powiedział, co miał w duszy.
Nazajutrz Grzegorz z rodziną wyprowadził się z domu turowskiego do siebie, przedtem przedstawiwszy panu swego szesnastoletniego siostrzeńca, Janka, dobrze wyrośniętego i sprytnie patrzącego chłopaka, i oddawszy go pod komendę Antoniego.
Po paru dniach Twardowski dobiegał do końca z porządkowaniem papierów w bibljotece. Nie znalazł nic, coby mogło mieć wagę dla Culmera i dla grabarzy. Nie było też książek, o któreby im mogło chodzić. Czy to zostało wszystko zniszczone, czy umieszczone gdzieś poza domem, czy może w domu jest jeszcze jakaś skrytka, na którą nie wpadł?...
Miał list od Wandy, która donosiła, że jej go bardzo brakuje, że tatko jest w Zbychowie, że ona z mamusią przygotowują się do najazdu na Turów i zgóry ogromnie się cieszą.
W dwa dni dostał drugi list, zawierający mniej więcej to samo z dodatkiem, że od tatka ze Zbychowa niema żadnych wiadomości.
Jednocześnie, również ze stemplem warszawskim, przyszedł drugi list, adresowany po francusku. Otworzył kopertę, spojrzał na podpis: Prof. R. Paloma Oldenhuis.
Czytał był w gazetach o przyjeździe profesora do Warszawy dla studjów nad kwestją mniejszości narodowych. Znał go, spotykał tego Żyda holenderskiego w Paryżu. Miał z nim raz interesującą rozmowę, w której Oldenhuis pouczał go, że jedyną drogą do zdobycia wiedzy wyższej jest wejście do organizacji, która tę wiedzę posiada — to samo, co mu w parę lat potem powiedział Kulmer.
— Niezawodnie — pomyślał Twardowski — przyjazd jego jest w związku z kłopotami mecenasa.
Profesor przypominał się pamięci Twardowskiego, chciał się koniecznie z nim zobaczyć, gotów był przyjechać do Turowa, jeżeli ten nie będzie w Warszawie.
Twardowski postanowił za dwa dni rano pojechać do Warszawy i przyjąć tam profesora przedpołudniem. Odpisał mu, a jednocześnie napisał do Wandy, zapraszając się do nich tegoż dnia na śniadanie.
W dwa dni potem o jedenastej rano siedział w swem mieszkaniu warszawkiem, oczekując holenderskiego profesora, z którym obiecywał sobie interesującą rozmowę.
Profesor, wszedłszy do gabinetu Twardowskiego, wyraził przedewszystkiem ogromną radość spowodu spotkania się w tem obcem dla niego mieście z dawnym a tak miłym znajomym.
Gdy usiadł, zapytał:
— Cóż, prowadzi pan dalej studja metapsychiczne?
— W ostatnich czasach je przerwałem; zajęty jestem sprawami osobistemi. Odziedziczyłem majątek po stryju.
— Majątek albo pomaga studjom, albo im przeszkadza — rzekł, śmiejąc się, profesor.
— Mnie dotychczas przeszkadza, ale mam nadzieję, że w przyszłości
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/170
Ta strona została przepisana.
168