maniu tych zeznań Sinclair zrealizował jedno z dwóch swoich marzeń: osadził “szlachcica angielskiego” w areszcie i zaczął z nim rozmowę, która, okazała się trudniejsza, niż z latoroślą rodu Culmerów, ale zato o wiele więcej interesującą.
Charles Culmer był całą sprawą mocno zmartwiony, ale najwięcej tem, że dokonano przy nim rewizji osobistej i położono rękę na znaleziony w jego kieszeniach znaczny zapas dolarów, reprezentujący jego kapitał zakładowy na nowe interesy. Sinclair zakomunikował mu uprzejmie, iż jest wszelka nadzieja włączenia tej sumy do masy upadłości Tugela River. Wobec tego zdjęła biedaka skrucha, że nie zostawił rodzicowi przynajmniej znacznej części tych pieniędzy.
Tak się przedstawiały wypadki, które ułamkowo zreferowane w gazetach, doszły do mecenasa Culmera.
Pewnego ranka, kiedy Culmer leżał w łóżku, nie mając ochoty wstać na powitanie dnia, conajmniej równie wstrętnego jak poprzedni, wszedł do sypialni Jakób, rozpostarł przed jego oczyma gazetę i milcząc wskazał palcem na krótką notatkę:
“Znana powaga w dziedzinie prawa międzynarodowego, prof. Robert Paloma Oldenhuis z Holandji, przybywa dziś rano do Warszawy. Podróż wielkiego uczonego związana jest z jego studjami nad sprawą mniejszości narodowych w środkowej Europie.”
Jest... Należało się tego spodziewać, a jednak mróz przeszedł po skórze mecenasa. Wolałby, żeby się to odwlekło...
Leżał jeszcze z pół godziny, myśl jego szybko, pracowała. Przygotowywał się do nieuniknionej rozmowy.
Miał już wstać, gdy wszedł Jakób.
— Był telefon z Hotelu Europejskiego. Profesor Oldenhuis zawiadamia, że będzie u pana o piątej popołudniu.
A więc jest jeszcze sporo czasu... Dźwignął się ciężko z łóżka i powoli wciągnął szlafrok, myśląc nieustannie. Zaczął chodzić po pokoju...
Podszedł do dzwonka, nacisnął. Weszła pokojówka.
— Niech tu Jakób przyjdzie.
— Jakóba niema.
— Gdzie jest?
— Ubrał się i wyszedł na miasto.
Odprawił ją gestem.
Jakóba niema... Poszedł do Oldenhuisa — musiał go wezwać. Pierwej z Jakóbem o mnie, a potem ze mną. To nie jest dobrze...
Mecenas Culmer nie mylił się. Jakób, wyszedłszy z domu, złapał pierwszą taksówkę i kazał się wieźć do hotelu Europejskiego.
W hotelu, nie informując się u nikogo, wszedł po schodach na pierwsze piętro, odnalazł numer drzwi, którego szukał, i zapukał lekko w jakiś kunsztowny sposób.
— Herein — rozległ się głos zwewnątrz.
Jakób wszedł.
Za niewielkiem biurkiem siedział lekko otyły, średniego w zrostu mężczyzna, w wieku jakichś lat pięćdziesięciu, wygolony, szpakowaty, z ostrym, lekko garbatym nosem, z suchemi czarnemi oczyma.
Wskazał Jakóbowi krzesełko.
— Niech pan siada — rzekł po niemiecku grzecznie, głosem jednak, w którym brzmiała komenda.