Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/178

Ta strona została przepisana.

Uśmiech na ustach gospodarza stał się wyraźnie ironicznym.
— Nie zaproponuje mi pan chyba, żebym go zastąpił? Nie mogę się przecie tak zdegradować.
— Ależ nie śmiałbym nigdy. Tylko gdyby pan chciał wziąć teraz trochę więcej udziału...
— Pan wie przecie — przerwał gospodarz — że moje wysokie stanowisko nie pozwala mi na zbyt określoną rolę w tej organizacji, na pełnienie w niej jakichkolwiek stałych funkcyj...
— Prawda.
— Rozumiem trudność położenia, bo wśród tej reszty niema ani jednego człowieka.
— Co pan myśli o Twardowskim?
Gospodarz spojrzał bystro na mówiącego.
— Śmiała myśl — rzekł. — Niestety, ja go nigdy nie widziałem.
— Ja go trochę obserwowałem przed paru laty. Miałem z nim raz ciekawą rozmowę.
— O czem?
— O Kabale.
— Oho! — zawołał gospodarz ożywiony. — Cóż on mówił?
— Przedewszystkiem widziałem, że dużo wie. Chwilami mówił tak, jakby był Żydem. Zna wcale nieźle hebrajski...
— I ja słyszałem, że on wie dużo. Tacy ludzie powinni być w naszych rękach, albo nie powinno ich być wcale. Tylko takiego człowieka trzeba za coś mocno trzymać.
— Więc?...
— Można spróbować.
Rozmowę przerwało śniadanie.
Profesor Paloma Oldenhuis, wyszedłszy po śniadaniu na ulicę, wyjął z kieszeni list zaadresowany do Twardowskiego, zalepił go i wrzucił do skrzynki pocztowej.

XXIX.

Koło piątej Twardowski zajechał po panie, ażeby je swą limuzyną zawieźć do Zbychowa. Ich automobil odszedł o godzinę wcześniej, wioząc służącego, pokojówkę i kuferki. Wanda chciała nim pojechać, ale matka jej nie pozwoliła.
W drodze pani Czarnkowska opowiadała Twardowskiemu o Zbychowie i o dziecinnych latach Wandeczki, widocznie chcąc oderwać od obecnej chwili myśl dziewczyny, która siedziała w milczeniu, od czasu do czasu ocierając łzy, cisnące się jej do oczu.
Już było dobrze ciemno, kiedy zajechali przed dom zbychowski, obszerny dwór wielkoszlachecki, zbudowany, sądząc ze stylu, w końcu 18 wieku. Służący na wstępie zaraportował, że ciało złożono już do trumny i wystawiono w wielkiej sali.
Wanda, nie zdejmując płaszcza, pobiegła do sali. Pani Czarnkowska powoli się rozbierała, zatrzymując Twardowskiego.
— Niech mi pan nie próbuje w niczem pomagać — mówiła do niego. — Ja sobie sama ze wszystkiem poradzę. Niech się pan zajmie Wandeczką — ona jest bardzo biedna.
W tonie jej i ruchach Twardowski zauważył jakąś nową energję. Później

176