— Dopiero dziś dowiedziałem się — przerwał milczenie Twardowski — że ze Zbychowa do mnie nie jedzie się przez Warszawę.
— To dobrze — odezwała się Wanda. — To mi daje poczucie, że będę niedaleko tatka.
Pani Czarnkowska drgnęła.
— Dziecko moje — rzekła — to jest bardzo daleko...
I jakby się spostrzegła, że powiedziała to niepotrzebnie, poprawiła się:
— Oczywiście nie dla ciebie. Cóż w twoim wieku znaczą trzy godziny choćby najgorszej drogi...
Wyrwana raz z zadumy zrobiła się rozmowna. Wypytywała Twardowskiego o dom turowski, o okolicę, o odległość od kościoła...
Droga, którą jechali, prowadziła przez miasteczko, które Twardowski znał dobrze, gdyż odwiedzał tam doktora Zemłę, i przez wieś kościelną.
Właśnie zbliżali się do miasteczka.
— Tu mieszka — rzekł Twardowski — zacny człowiek, doktór Zemła, który leczył mego stryja...
Pani Czarnkowska ożywiła się.
— Bardzo chciałabym go poznać.
— Zaprosimy go na jutro na obiad razem z proboszczem, dobrze?...
Przerwał i na brudnej ulicy miasteczka zatrzymał samochód. Wyskoczył na ulicę i podbiegł do idącego wpobliżu starego, małego wzrostu człowieka. Serdecznie się przywitali, zamienili parę słów i podeszli do automobilu.
— Pozwolą sobie panie przedstawić mojego przyjaciela, doktora Zemłę...
Doktór przez drzwiczki ucałował rękę pani Czarnkowskiej, czyniąc to niezgrabnie, tak, że się o mało nie przewrócił. Stał, poprawiając sobie okulary, i nie widział wyciągniętej do niego ręki Wandy, która się uśmiechnęła po raz pierwszy od śmierci ojca. Nareszcie się spostrzegł i zaczął ją przepraszać za swoje gapiostwo.
— Mój narzeczony — rzekła Wanda, której widocznie zależało na tem, żeby wszyscy wiedzieli — obiecał nam, że będzie pan u nas jutro na obiedzie. Ogromnie się z tego cieszymy.
— Czułabym się bardzo pokrzywdzona — dodała pani Czarnkowska — gdyby pan nam zrobił zawód.
Doktór wyjąkał obietnicę stawienia się, otrzymał za to podziękowanie i, pożegnany serdecznie przez towarzystwo, pozostał na środku ulicy. Tyle wrażeń w ciągu tak krótkiej chwili oszołomiło go. Wolnym krokiem ruszył ku domowi, gdzie czekało nań niezawodnie kilkanaścioro brudnych żydów.
— Coż to za oryginalny człowiek! — zawołała Wanda. — Jeszcze takiego nie widziałam. Ale ogromnie miły: musi być bardzo dobry. Ja się z nim zaprzyjaźnię.
Twardowski cieszył się, że dziewczyna nareszcie się ożywiła.
— Oto nasza wieś kościelna — informował panie.
— To tu jest ten cmentarz?... — zapytała pani Czarnkowska.
— Tak.
— Niech pan każe stanąć przed cmentarzem — rzuciła jakby rozkaz.
Wysiedli, weszli przez otwartą bramę.
— Gdzie? — zapytała.
— Tam, gdzie ten człowiek klęczy.
Nieco większa i wyższa od sąsiednich wznosiła się usypana z ziemi, zieleniejąca mogiła; u jej głowy stał wkopany w ziemię duży z prostego, okrągłego drzewa krzyż, a u stóp klęczał wysoki, barczysty człowiek.
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/181
Ta strona została przepisana.
179